O tym jak Indie marnują swój najlepszy towar eksportowy: Buddę Dzongsar Khjentse Rinpocze |
Dzongsar Dziamjang Khjentse Rinpocze urodził się w Bhutanie w 1961 roku, jest wnukiem Dudzioma Rinpocze. W wieku siedmiu lat został rozpoznany jako trzecia inkarnacja Dziamjanga Khjentse
Łangpo (1820-1892), lamy ze szkoły sakja i jednego z inicjatorów ruchu rime. Jest opatem klasztoru sakjapów Dzongsar we Wschodnim Tybecie. Do swoich rdzennych-nauczycieli zalicza mistrzów wszystkich czterech głównych szkół buddyzmu tybetańskiego (sakja, gelug, njingma, kagju), należy do nich w szczególności Dilgo Khjentse Rinpocze.
|
Indie i Nepal dały światu najlepszy z możliwych prezentów – Buddę. Jednak żaden z tych krajów nie docenia swego niezwykłego dziedzictwa, ani szczególnie się nim nie szczyci. W ojczyźnie Buddy jego nauki zostały zmarginalizowane, mądrość pozostaje niedoceniona a spuścizna niedostrzegana przez społeczeństwo.
To perwersyjne zaniedbanie drogocennego spadku jest nieocenioną stratą. Jakby nie było, niewiele produktów z tego regionu zdobyło tyle uznania i szacunku, dotarło tak daleko, czy odniosło taki sukces jak nauki Buddy.
Tak – joga, curry, ryż basmanti czy Bollywood też mają globalny zasięg. Jednakże buddyzm przemienił całe społeczeństwa w Chinach, Tajlandii, Birmie, Wietnamie, Japonii i tak dalej, a dziś nadal wywiera głęboki wpływ na Zachód i ciągle porusza serca i umysły milionów ludzi na całym świecie.
Niestety żywe zainteresowanie całego świata znajduje mizerne odbicie w kraju narodzin i oświecenia samego Buddy. To niewyobrażalne, że ani władze ani znakomita większość Hindusów czy Nepalczyków nie kultywuje dziś przykładu Buddy, nie nosi go w sercu jako jednego ze swoich ideałów.
Brak zainteresowania buddyjską spuścizną jest zarówno błędem rządzących, jak i endemiczną ślepotą społeczną. W Nepalu zainteresowanie buddyzmem ożywa jedynie wtedy, gdy ktoś powie, że Budda urodził się w Indiach – wtedy Nepalczycy gorliwe przypomną, że miejsce narodzin Buddy leży w ich kraju – nawet jeśli 2500 lat temu nie było niczego takiego jak Nepal czy Indie.
W Indiach ślepota ta zaczyna się od wykształconej elity, która nie zna, nie docenia i nie zachowuje swej buddyjskiej spuścizny, a kończy na ulicznych sprzedawczykach żyjących ze sprzedaży podobizn Buddy i koralików z drzewa bodhi, czy mnichach-przebierańcach i szarlatanach naciągających naiwnych buddyjskich turystów.
Brak szacunku dla buddyzmu jest wszechobecny; na przykład w księgarni na lotnisku w Waranasi – bramie, którą przekraczają niezliczeni pielgrzymi pragnący odwiedzić miejsce pierwszych nauk Buddy – nie ma ani jednej książki o buddyzmie, jest za to bogata kolekcja pozycji o hinduizmie i Indiach.
Widać go nawet w najświętszym miejscu buddyzmu, świątyni Mahabodhi w Bodhgaji zbudowanej w miejscu, w którym Budda osiągnął oświecenie, jednak zarządzanej głównie przez hindusów – to tak jakby Watykanem czy Kaabą w Mekce zarządzali buddyści, lub też synagogą administrowali protestanci.
Indyjski sekularyzm i poprawność polityczna
Niełatwo jest wyjaśnić to celowe zaniedbanie. W pewnym stopniu kiepska sytuacja buddyzmu w Indiach może być spadkiem długiej kolonialnej historii tego kraju, który najwyraźniej hurtowo wymienił swe głębokie dziedzictwo duchowe na świeckie wartości.
Za niedawny przykład może posłużyć tu rzekoma odbudowa Nalandy, najstarszego i największego na świecie uniwersytetu buddyjskiego, 650 lat starszego od Oxfordu. Pierwszy dyrektor projektu Amartya Sen, w imię zdecydowanego „rozdziału nauki o religii od praktyki religi”oświadczył, że będzie blokował wszelkie buddyjskie czy duchowe przedmioty na rzecz świeckiego programu nauczania. Prof. Senowi udaje się nawet pisać o Nalandzie nie wspominając słowem o jego buddyjskich korzeniach.
Indie twierdzą, że cenią swój dorobek kulturowy, lecz w praktyce działają zgodnie z zachodnimi, materialistycznymi, światowymi, nie-duchowymi wartościami, a nie głęboką mądrością, którą ich własne tradycje podarowały światu. Dlatego w Indiach dumnych ze statusu największego kraju demokratycznego na świecie Budda jest obcy większości jego mieszkańców. W rzeczy samej wykształceni Hindusi wiedzą więcej o Marksie i marksizmie, niż o Buddzie i buddyzmie.
Zachodnia, świecka poprawność polityczna widoczna jest nawet na bramie prowadzącej do ruin Nalandy, gdzie plansze informacyjne słowem nie wspominają o tym, że cały uniwersytet wraz z ogromną, bezcenną biblioteką zostały z powodów religijnych doszczętnie zniszczone w 1193 roku przez muzułmanów, ponieważ tamtejsze teksty nie były zgodne z Koranem. Rząd wolał powiedzieć turystom, że uniwersytet zniszczył jakiś pan o imieniu Bakhtiyar Khiliji.
Rozwadnianie prawdy i rozmywanie faktów historycznych w imię poprawności politycznej nie służy nikomu. Wręcz przeciwnie, zaprzeczanie rzeczywistości i ukrywanie prawdy są pożywką dla ekstremizmu, nawet w tradycyjnie wyrzekających się przemocy kulturach takich jak birmańska, gdzie buddystom zdarza się stosować przemoc wobec swoich muzułmańskich sąsiadów.
Wyobraźcie sobie gniew i oskarżenia o antysemityzm, jakie wybuchłyby w Nowym Jorku, gdyby rząd i naukowcy zaczęli celowo chować pod dywan historię Holokaustu. Albo jak Hindusi zareagowaliby, gdyby władze spróbowały wymazać historię brytyjskiego wyzysku i okrucieństw w Indiach.
Badacze, dziennikarze, mówcy i eksperci bardziej przyczynią się dziś do pokoju i harmonii jeśli powiedzą prawdę o muzułmańskim zniszczeniu Nalandy i innych ważnych dla buddystów miejsc – kiedyś w Indiach, dziś w Afganistanie – niż ją zatajając.
Zachodni i indyjscy apologeci islamu twierdzą, że promują tolerancję, a inne religie też przecież działały destrukcyjnie, na przykład chrześcijanie prowadzili krucjaty. Zwykle też chwalą buddystów za generalnie nieagresywne reakcje na prowokacje.
Taka rzekoma tolerancja przypomina bardziej przeintelektualizowaną poprawność polityczną niż prawdziwą tolerancję i otwartość. Wyobraźcie sobie artykuł o brutalnym morderstwie, w którym dziennikarz chwali ofiarę, że nie odpowiedziała przemocą, by następnie odwrócić uwagę czytelnika przytaczając inne tego typu przestępstwa.
Dla odmiany opowiedzenie prawdy, gdy podajemy tożsamość sprawcy, jest niezbędne do rozwoju prawdziwej miłości i współczucia, które z buddyjskiej perspektywy są nieoddzielne od mądrości. Taka szczerość załagodzi impuls do zemsty i odwetu, jak i odsłoni prawdziwe bohaterstwo i odwagę wolnej od przemocy reakcji. Tak właśnie przecież indyjscy historycy opisują wielkość i nieustraszone wyrzeczenie się przemocy Ghandiego – nie tuszują, lecz eksponują brytyjską brutalność czasów indyjskiej walki o niezależność.
Jeśli chodzi jednak o hindusko-muzułmańskie zniszczenie buddyzmu w Indiach, Hindusi wybrali niestety jednak bardziej tchórzowską opcję poprawności politycznej. Opcję, która ugina się pod presją przemocy i zastraszenia, nie dając żadnej ochrony ludziom wyrzekającym się przemocy. Dlatego na lotnisku w Delhi zainstalowano specjalne terminale dla muzułmanów odbywających pielgrzymkę hadż, jednak próżno szukać podobnych udogodnień dla buddystów.
W Indiach liczą się tylko dwie religie
Sam sekularyzm nie wytłumaczy jednak dogłębnego zaniedbania indyjskiej spuścizny buddyjskiej, ponieważ bezustanne hindusko-muzułmańskie utarczki wyraźnie pokazują, że religia nadal odgrywa sporą rolę w tym kraju. Hindusów oburza meczet Gyanvapi w Waransasi zbudowany na miejscu starożytnej, hinduskiej świątyni, zburzyli nawet meczet w Babri w Ayodhanie by zbudować tam hinduską świątynię. Muzułmanie w Bengalu i sąsiednich Bangladeszu i Pakistanie regularnie napadają na hinduskie świątynie.
Indie nie mają jednak problemu z odebraniem buddystom kontroli nad ich najświętszym miejscem, całkowicie zapominając, że Bodhgaja jest dla buddystów tym, czym Mekka dla muzułmanów. Być może więc nie chodzi tu wyłącznie o sekularyzm, lecz gdy sytuacja robi się napięta, jedynymi religiami które mają coś do powiedzenia są te fanatyczne i agresywne, bez względu na to czy występują w pomarańczowych czy zielonych barwach.
Za upadek buddyzmu w Indiach odpowiedzialne są tak naprawdę obie główne religie tego kontynentu, islam po prostu zakończył to co hinduizm zaczął. Od V wieku za sprawą bramińskich nacisków wiele buddyjskich świątyń zamieniono na hinduskie miejsca kultu, a muzułmańscy najeźdźcy zniszczyli potem wszystko to, co się jeszcze ostało.
Efekty tego starożytnego imperializmu religijnego widać po dziś dzień nie tylko w kwestii hinduskiego zarządzania buddyjskimi miejscami kultu, widać je również nawet w samej konstytucji Indii. W artykule 25 czytamy, że „nawiązania do Hindusów odnoszą się do osób wyznania sikhijskiego, dżinistycznego i buddyjskiego, natomiast nawiązania do instytucji religii hinduskiej odnoszą się do nich samych”.
Pomijając kwestie historycznego pochodzenia, smutna rzeczywistość wygląda dziś tak, że nepalskie czy indyjskie rządy są notorycznie złymi gospodarzami dla setek tysięcy pielgrzymów, którzy co roku odwiedzają ich kraje by złożyć wyrazy szacunku naukom i życiu Buddy Gautamy. Od szczytów władzy po syndykaty żebraków ulicznych, nie widać najmniejszej woli ugoszczenia, pomocy czy prostej uprzejmości wobec tych pielgrzymów z odległych krajów, są za to próby wyłudzenia od nich na wszelkie możliwe sposoby pieniędzy.
Gwoli ścisłości, nie możemy zrzucić całej winy za sytuację w Nalandzie, Bodhgaji czy Sarnath wyłącznie na karb nie-buddystów. Mahajanistyczni szowiniści i elityści Therawady funkcjonują w swoich zamkniętych światkach, a buddyjskie świątynie wokół Bodhgaja rzadko jednoczą się w sprawach mniej przyziemnych niż uzyskanie przyłącza elektrycznego czy poprawa dostępu do wody pitnej. Zamiast celebrować wspólne dziedzictwo i nauki, medytacje, rytuały i święta, są zwykle bardziej zainteresowani promowaniem własnej szkoły i zagłuszaniem modlitw innych tradycji swoimi liturgiami nadawanymi ze skrzeczącego megafonu.
W odpowiedzi na moją krytykę braku troski Indii o swe buddyjskie dziedzictwo moi hinduscy przyjaciele szybko zauważają, że buddyzm jest zasadniczo częścią hinduizmu, a sam Budda był awatarem Wisznu. Pomijając kwestie filozoficzne, argument jest dosyć słaby z czysto ludzkiej, społecznej i emocjonalnej perspektywy, jako że zwycięstwa, sukcesy i przywileje hindusów nigdy nie są dzielone z buddystami.
Zaniedbanie buddyzmu jest stratą dla Indii
Jakby na sprawę nie spojrzeć – czy z jedynie w kategoriach biznesowych, politycznych, dumy narodowej, możliwości eksportowych, polityki zagranicznej czy z głębszych pobudek duchowych – wszechobecne zaniedbanie buddyjskiej spuścizny jest dla Indii głęboką stratą.
Nawet z czysto światowej, biznesowej perspektywy miejsca takie jak Bodhgaja czy Lumbini to potencjalne kopalnie złota. Nawet podczas mojego ostatniego, krótkiego pobytu w Bodhgaja dwie wysokie głowy państw zagranicznych odwiedziły świątynię Mahabodhi, by złożyć tam swe wyrazy szacunku.
Zagraniczni dygnitarze, generałowie i inni wpływowi ludzie regularnie odwiedzają Bodhgaję nie po to, by wziąć udział w jakiejś konferencji czy negocjacjach, lecz by złożyć wyrazy szacunku, o tysiącach pielgrzymów z całego świata – Europy, Rosji, Azji południowej i południowo-wschodniej, Chin, Ameryk, Australii itd. – nie wspominając.
Pewna doza polityki jest nieunikniona i Indie mają mocną kartę w ręku, ponieważ Bodhgaja i inne miejsca pielgrzymek są wartością wykraczającą poza polityczne i wewnątrzreligijne podziały, również w kontekście tak drażliwych tematów jak Tybet. Koniec końców miejsca te są święte dla wszystkich buddystów wszystkich tradycji – bez wyjątku – pozostając ponadczasowym przypomnieniem elementarnych prawd nauczanych przez Buddę.
Nawet z punktu widzenia zwykłej dumy narodowej warto pamiętać, że ani Wisznu ani Sziwa nie otrzymaliby indyjskiego obywatelstwa, ponieważ są bogami. Budda natomiast był człowiekiem urodzonym na ich ziemi, którego mądrość, nauki i przykład po dziś dzień poruszają serca i umysły milionów ludzi na całym świecie, w tym indyjskiej Nemezis, Chin. To niepojęte, że ani Indie ani Nepal nie przejawiają praktycznie żadnego zainteresowania swym dziedzictwem.
Kwestia postawy
Biorąc pod uwagę ów wszechobecny brak zainteresowania i zaniedbanie nie dziwi fakt, że jakikolwiek rozwój w Bodhgaji czy innych buddyjskich miejscach kultu wypływa głównie z zagranicznej inicjatywy lub od tybetańskich uchodźców, którzy zwykle na każdym kroku muszą dawać władzom łapówki, by móc cokolwiek zrobić.
Hindusi i ich rząd niedoceniają tego szczodrego wsparcia z zagranicy, co obrazuje dobrze ostatnia sytuacja w biednym regionie Dhungeshwari, gdzie Budda przez sześć lat praktykował ascezę przed osiągnięciem oświecenia.
Biurokraci z Delhi narzucili niebotyczną karę w wysokości dziewięciu milionów rupii na szkołę dla biednych dzieci założoną przez mnichów buddyzmu koreańskiego, przez co odcięci od zagranicznych środków mnisi nie będąc w stanie uiścić kary musieli ją czasowo zamknąć.
Gdy szkoła poszła do sądu – co jest aktem nie lada odwagi, szczególnie w stanie Bihar – by odwołać się od niesprawiedliwego wyroku, sąd najwyższy na szczęście anulował karę i publicznie zbeształ indyjski rząd za penalizację prowadzonej przez buddystów szkoły, która niosła pomoc biednym Hindusom robiąc to, co powinien robić indyjski rząd.
W tym odosobnionym przypadku sprawiedliwości stało się zadość. Jednak długotrwałe szykany biurokratów poprzedzające ostateczny wyrok wskazują na szerszy problem w postawie Hindusów do buddyzmu jako takiego.
Jedną z przyczyn takiego podejścia jest system kastowy, który nadal tak silnie zakorzeniony jest w indyjskiej mentalności. Miliony buddystów w stanie Maharashtra, których na buddyjską ścieżkę sprowadził dr B.R. Ambedkar są mniej zainteresowane naukami Buddy, niż chęcią uwolnienia się od stygmatu swojego niskiego statusu kastowego. Jak ważne i zrozumiałe owo życzenie by nie było, taki społeczny i polityczny program niekoniecznie okaże się owocny w kwestii ich rozwoju duchowego, ani nie pomoże też szczególnie samemu buddyzmowi.
Niedawno mój doskonale wykształcony hinduski przyjaciel, który chodził ze mną codziennie pomedytować w świątyni Mahabodhi w Bodhgaja został przesłuchany przez hinduskich ochroniarzy, czy jest autoryzowanym przewodnikiem skoro codziennie tu przychodzi. Ochroniarze założyli, że buddyzm jest dla obcokrajowców albo przedstawicieli niższych kast i nie mogli pojąć, co mogło tu sprowadzać wykształconego Hindusa z wyższej kasty.
Skoro takie sytuacje mają miejsce przy wejściu do najświętszej świątyni buddyzmu, trudno żywić większe nadzieje na zmianę postawy indyjskiego społeczeństwa czy hinduskiej mentalności.
Indie i Chiny grają buddyjską kartą
Indie zaczęły ostatnio przejawiać subtelne oznaki zainteresowania swym buddyjskim dziedzictwem, szczególnie w Himalajach, ponieważ Chiny tak aktywnie wspierają buddyjskie miejsca kultu z drugiej strony gór.
W tym kontekście warto przypomnieć, że statystycznie 20% Chińczyków to buddyści, podczas gdy w kraju oświecenia Buddy, Indiach jest to mniej niż 1% - sytuacja, która utrzymuje się od wielu wieków. To w Chinach właśnie mieszka najwięcej buddystów na świecie (niemal połowa wszystkich buddystów), podczas gdy w Indiach jest to zaledwie 2% światowej populacji buddystów.
W przeciwieństwie do długiej historii zaniedbania buddyzmu w Indiach, Chiny poszczycić mogą się długą listą znamienitych buddyjskich uczonych i patronów. Na przykład czcigodny Xuaanzang, któremu zawdzięczamy historyczny opis najświętszych miejsc oświecenia i życia Buddy. Warto tu przypomnieć również o patronacie chińskich dynastii i cesarzy (takich jak cesarz Ming z dynastii Han, cesarz Wu z dynastii Lang, czy cesarz Wu Zetian z dynastii Tang), którzy zadbali o przetrwanie buddyzmu poza miejscem jego narodzin.
Nie jest to jedynie starożytny patronat ważny z wyłącznie historycznej perspektywy. Nawet dziś wiele mówi jakość, szczegółowość i skala chińskiej szczodrości – rzekomo ateistycznego kraju – w kontekście szacunku, z jakim na przykład przechowywana jest kość z palca Buddy w świątyni Famen w Xi'an, co ostro kontrastuje z niedbalstwem w Narodowym Muzeum w New Delhi, gdzie nawet sam relikwiarz jest prezentem z Tajlandii.
Oczywiście nigdy nie zapomnimy, że Chińczycy zburzyli buddyjskie świątynie, zniszczyli teksty i wymordowali nauczycieli w latach 50. i podczas rewolucji kulturalnej. Jednak te krótkotrwałe działania motywowane były politycznie a nie religijnie i dziś w Chinach zaobserwować można zdecydowane odrodzenie buddyzmu.
Stoi to w ostrym kontraście do historycznych prześladowań bramińskich i zdziesiątkowania buddyzmu w Indiach przez muzułmanów, po których buddyzm nigdy już w Indiach nie stanął na nogach.
Jednak zamiast naśladować chińskie odrodzenie buddyzmu w Chinach, Hindusi – jak zawsze podejrzliwi wobec możliwości chińskiego szpiegostwa – nadal piętrzą biurokratyczne bariery przed setkami tysięcy chińskich buddystów co roku pragnącymi odbyć pielgrzymkę do Indii. Indie powinny jednak zrozumieć, że tak jak hindus z Indii może czuć się lepiej w towarzystwie hindusa z Anglii niż muzułmanina z Indii, tak samo buddyści ze Sri Lanki czy Ladakhu uważają pielgrzymów z Chin po prostu jako przyjaciół dzielących te same przekonania religijne.
Podobnie jak muzułmanie, biedni, skolonizowani i uciskani w swoich krajach mogą czuć się dumni z powodu bogatych i wpływowych muzułmanów z Arabii Saudyjskiej, czy Żydzi z całego świata mogą być dumni z Izraela, tak samo buddyści z Bangladeszu, Indonezji czy innych miejsc, które doświadczyły obcej inwazji, lub w małych i biednych krajach jak Bhutan mogą cieszyć się z niedawnego uzyskania przez Chiny statusu supermocarstwa.
Reasumując, zamiast poddawać się starym, bojaźliwym nawykom i podejrzeniom, Indie mogą uczyć się i cieszyć z buddyjskiego renesansu w Chinach dumnie oświadczając, że to ich kraj właśnie odziedziczył święte miejsca buddyzmu, jego mądrość i nauki.
Powrót buddyzmu na jego prawowite miejsce
W niniejszym artykule chciałem zawrzeć historyczne, polityczne, strategiczne, religijne, filozoficzne, kastowe i inne wyjaśnienia bezmyślnego trwonienia przez Indie swego bogatego i głębokiego, buddyjskiego bogactwa. Jakiekolwiek by jednak przyczyny tej sytuacji nie były, główne przesłanie jest takie, że sytuacja wcale nie musi tak wyglądać.
Źródło: Huffington Post - tłumaczenie Grzegorz Kuśnierz.
Świadoma, nietrudna do osiągnięcia zmiana poglądu dałaby nie tylko uznanie, lecz również poczucie dumy ze spuścizny po człowieku, który wniósł niezrównany wkład w rozwój ludzkości.
W tych materialistycznych czasach, gdy chciwość dosłownie niszczy Ziemię, od której zależy nasze przetrwanie, bardziej niż kiedykolwiek dotąd potrzeba nam buddyjskich nauk o współzależnej naturze rzeczywistości. Na poziomie politycznym i osobistych działań ich kontemplacja mogłaby załagodzić nawet nadmierną konsumpcję, przeciwdziałać wyczerpaniu zasobów naturalnych, ochronić zagrożone habitaty i zostawić naszym dzieciom planetę jako dobre miejsce dla życia.
Jaką niesłychaną satysfakcją i szacunkiem mogłyby cieszyć się dziś na świecie Indie i Nepal, gdyby tylko uznały za własne życie i nauki jednego z najważniejszych i najwspanialszych ludzi, którzy stąpali po świecie. Przy względnie niewielkim wysiłku, nadzwyczaj bogate, starożytne dziedzictwo Indii i Nepalu mogłoby odpowiedzieć na rosnącą potrzebę i zainteresowanie współczesnego świata, dając lepszą przyszłość Ziemi i jej mieszkańcom.
Być może artykuł ten miejscami zabrzmiał ostro, jednak łagodniejsza krytyka nie wystarczy do fundamentalnej zmiany postawy i poglądu, które potrzebne są by buddyzm wrócić mógł do swego pełnoprawnego, cennego i decydującego miejsca w historii, kulturze i tradycji Indii i Nepalu.