Buddysta czyli człowiek chory psychicznie
Woj-Ciech Kruczyński
Polecamy książki: |
Polemizowanie z ks. dr Markiem Dziewieckim jest trudne, przynajmniej z kilku powodów. Jeden z nich jest taki, że jest to człowiek dobrych chęci. Wiem, że wielu buddystów nie zgodziłoby się ze mną, ale pozwolę sobie, na użytek tego artykułu, pozostać przy mej naiwności. Nie jest przyjemnie zbijać argumenty, powstałe w wyniku dobrych intencji - w ten sposób można zabić same intencje.
Drugą, poważniejszą przyczyną trudności jest zupełna nieadekwatność systemu pojęciowego ks. Dziewieckiego w stosunku do obiektu, który krytykuje, czyli do buddyzmu. Nieadekwatność owa nie oznacza, że jego system pojęć jest lepszy czy gorszy - oznacza ona tylko i wyłącznie to, że podobne słowa oznaczają w tych dwóch systemach całkiem co innego. Dlatego żadne kontrargumenty tutaj nie pomogą - ich sens nie dotrze do rozmówcy. Sytuacja jest taka, jakby dwóm osobom, pochodzącym z różnych krajów, kazać posługiwać się w rozmowie tylko zestawem słów, które w obydwu językach brzmią identycznie (np. polskie "kil" i angielskie "kill"). Zaistnieje wtedy złudzenie porozumienia - w umysłach obydwu osób powstawać będą znane skojarzenia czy obrazy pod wpływem słyszanych słów, ale gdy przyjrzą się one uważniej ogólnemu sensowi wypowiedzi, okaże się on zupełnie niezrozumiały. Jak potraktują obie osoby tę niezrozumiałość, zależy od nich - od ich historii życia, inteligencji, nastawienia do rozmówcy lub ich hierarchii wartości. Aby stworzyć choćby szansę porozumienia, trzeba w tym momencie wykonać jakościowy skok w sposobie myślenia: należy zakwestionować uniwersalne znaczenie słowa. Dla ludzi, którzy są w jakiś sposób przywiązani do brzmienia pewnych słów, może to oznaczać językową trudność. Jednak dla kogoś, kto całkowicie identyfikuje słowo z opisywanym przez nie obiektem, będzie to oznaczać zaprzeczenie samego siebie, zwłaszcza wtedy, gdy słowa opisują najwyższe wartości. Będzie bowiem musiał zaprzeczyć czemuś, co we własnym jego pojęciu jest widoczne i niekwestionowalne. Będzie musiał powiedzieć, że nie widzi tego, co wyraźnie widzi. Rzecz taka budzi opór i strach - łatwa wydaje się tylko dla kogoś, kto już ten przeskok wykonał. Wiadomo potem, że wciąż widzimy to samo - a nawet często widzimy bardziej wyraźnie, bo oddzieliliśmy od esensji danej rzeczy jej ulotną właściwość, jaką jest jej nazwa.
Tu właśnie kryje się kolejna trudność w rozmowie z ks. Dziewieckim - porusza się on na innym poziomie logicznym niż wywołany przez niego do tablicy rozmówca. Stwarza to kolejny problem, jakim jest automatyczne sprowadzanie przez niego wyższych poziomów abstrakcji do tego poziomu, na którym aktualnie przebywa. W konsekwencji ks. Dziewiecki, rozmawiając z pojedynczym buddystą, uważa że prowadzi dysputę z buddyzmem. Buddyzm jednak przejawia się w tylu formach, że sprowadzanie go do jednej z nich ma taki efekt, jak dosłowne tłumaczenie obcojęzycznego tekstu. Nie oznacza to jednak jakiejś przewagi buddyzmu - łatwo można znaleźć buddystę pełnego niechęci do katolicyzmu, dokładnie z tych samych powodów.
Do porozumienia więc nie wystarczy proste przełożenie obcych terminów na nasz język - dobre tłumaczenie jest wynikiem wniknięcia tłumacza w ducha obcej kultury. Oczywiście, nikt nie żąda, aby ks. Dziewiecki dokonał konwersji na buddyzm. Są dwa inne wyjścia: pierwsze to takie, żeby obaj rozmówcy znaleźli język, w którym nawzajem dobrze się rozumieją. W przypadku analogii z obcokrajowcem naturalne jest przejście na język migowy. W przypadku dwóch religii sprawa jest trudniejsza, ale moim zdaniem także naturalna: trzeba odkryć część wspólną - źródło, z którego pochodzą wszystkie religie. Trzeba odkryć korzeń, z którego wyrastają wszystkie odmiany ludzkiej duchowości, tę nieustającą potrzebę jedności, która konstytuuje ludzki byt. Gdy tam dotrzemy, nieważne będzie, jakim językiem mówimy - będziemy dla siebie nawzajem zrozumiali, mimo używania różnych znaczeń tych samych słów czy odprawiania zupełnie odmiennych ceremoniałów. Katolik będzie rozmawiał z buddystą i będą się rozumieli, mimo że nie będą się rozumieli. Czy to zdanie w dalszym ciągu brzmi jak mowa człowieka psychicznie chorego?
Drugie wyjście jest prostsze i mieści się całkowicie w granicach wyznawanej przez ks. Dziewieckiego religii. Wystarczy mieć trochę wiary w ludzi i trochę pokory w ocenianiu własnej wiedzy. Dopuszczać możliwość własnej pomyłki lub niemożności zrozumienia wszystkiego. W swojej naiwności wierzę, że ks. Dziewiecki, porównując buddystę do człowieka chorego psychicznie, kieruje się rzeczywistą troską o niego i że obcy mu jest grzech pychy. Jednak Szatan kusi na różne sposoby, a w obliczu stechnicyzowanego świata musi imać się metod wciąż nowych i wciąż bardziej podstępnych. I sądzę, że w tym przypadku za jego właśnie namową ks. Dziewiecki ma skłonność do traktowania własnego sposobu życia i myślenia jako przykładu uniwersalnej normalności, poprzez sam fakt jego długości, stabilności i niezmienności w wymiarach ludzkich. Jeśli to, co jest normalne dla nas, uznamy za powszechnie obowiązujące zasady, to łatwiej będzie nam samych siebie uznawać za ludzi godnych i moralnych i jednocześnie łatwiej będzie nam uznać innych ludzi za niemoralnych, głupich lub chorych psychicznie, tylko w wyniku ich odmienności. W ten sposób wywyższyć można siebie przez poniżenie innych ludzi, będąc jednocześnie przekonanym o swoich najlepszych intencjach. Myślę, że wszyscy dobrzy buddyści powinni jak najczęściej rozmawiać z ks. dr Markiem Dziewieckim, wyjaśniać mu naturę i praktyczne działanie ich poglądów oraz okazywać mu dużo serca, by ustrzec go przed konsekwencjami jego działań. Jeśli bowiem uczynił on coś złego nawet najmniejszemu z nas, to łatwo się domyślić, komu to jeszcze uczynił.
. |