U źródeł żywych wód
wywiad z Sensei Sunyą Kjolhede
Sensei Sunya, spadkobierczyni Rosiego Kapleau, opiekunka duchowa Związku Buddystów Zen "Bodhidharma", przyjeżdża co najmniej dwa razy w roku do Polski, gdzie w ośrodku w Warszawie-Falenicy prowadzi kilkudniowe odosobnienia medytacyjne. Mieszka w Rochester w Stanach Zjednoczonych (gdzie prowadzi grupę uczniów) z mężem, który jest terapeutą i nauczycielem zen, i z najmłodszą, 16-letnią córką. Ma jeszcze troje dorosłych dzieci. Niedawno została babcią. Pracuje w alternatywnej szkole społecznej.
|
Twoi polscy uczniowie mówili mi, że jesteś osobą przebudzoną, oświeconą, że wiesz wszystko. Jak to jest, gdy wie się wszystko?
Nie wiem! Trening zen polega właśnie na puszczaniu tego, co się wie, na zagłębianiu się w nieznane, niepoznawalne i tajemnicze. To nie znaczy, że nie korzysta się z wiedzy, jak funkcjonować sprawnie w świecie, chodzi jednak o to, żeby się z nią nie utożsamiać. Jest taka znana opowieść o pewnym japońskim profesorze, który miał wiele pytań na temat zen, więc udał się na rozmowę do mistrza. Przywitał się i od razu chciał zadawać pytania. A nauczyciel mówi: Usiądź, napijemy się herbaty. Przygotowuje więc herbatę Zaczyna ją nalewać. Leje, leje, filiżanka się wypełnia, a on leje dalej. Herbata zaczyna się przelewać. Profesor krzyczy: Już się więcej nie mieści, już nie lej! A mistrz na to: No właśnie, podobnie jest z twoim umysłem. Jest tak wypełniony, że nic już nie można dodać, nic się nie zmieści.
Tak samo jest w naszym życiu. W każdą sytuację wnosimy balast myśli, opinii, wspomnień, oczekiwań, uwarunkowań; nie jesteśmy w stanie być w pełni z tym, co jest. Tracimy kontakt ze swoją wrodzoną radością i świeżością wszystkiego. Dzieci znają ten stan zadziwienia, zachwytu światem, widać to w ich oczach. Ale potem dyskursywny umysł przejmuje inicjatywę, wzmacnia się poczucie oddzielenia od innych, samotności. Praktyka zen pomaga zobaczyć, jak zapchane są nasze umysły, które przypominają wzburzone fale na powierzchni morza. Zanurzamy się pod te fale, zaznajamiamy z własnymi świetlistymi głębiami. Podstawową nauką wszystkich mistrzów jest to, że wszyscy już jesteśmy przebudzeni. Już! Nie tylko ludzie, ale wszystkie istoty, wszystko już jest pełne i doskonale takie, jakie jest.
Co to znaczy rozpoznać swoją doskonałą naturę? Nie odczuwać bólu, cierpienia?
Jest ból, żal, smutek, ale inaczej odczuwany. Tym, co podtrzymuje nasze cierpienie, jest złudzenie oddzielenia, iluzja, że jesteśmy oddzielną istotą. Gdy oddzielone ego-ja, pełne różnych skojarzeń i tego wszystkiego, co budujemy przez całe życie, rozpada się, wtedy też ulegają przemianie wszystkie odczucia.
Nie ma lęku przed starością i śmiercią?
Umieranie i odradzanie się mają miejsce w każdej chwili. Zużywamy wiele energii, aby nasze poczucie ciągłości jaźni pozostało nienaruszalne. A starzenie się? Jak powiedział kiedyś Yogi Berra, słynny amerykański piłkarz: Gdybyście nie wiedzieli, w jakim jesteście wieku, to ile wtedy mielibyście lat? To dobre pytanie zen. (...)
Słuchałam kasety z twoim teisio (teisio to mowy wygłaszane do uczniów), w którym cytujesz Mllesa Davisa: Nie przejmujcie się błędami. Nic takiego nie istnieje. Jak to rozumiesz?
Czymże są błędy? Po prostu robimy w danej sytuacji to, co robimy. Nie grzęznę w żalu, bo to nie ma sensu, nic nie daje. To nie znaczy, że nie powinniśmy zastanawiać się nad swoim zachowaniem, szczególnie jeśli kogoś skrzywdziliśmy. Powinniśmy, to bardzo ważne. Staramy się zrozumieć błąd, przepraszamy, jednak nie pogrążając się w poczuciu winy i samopotępieniu. Poczucie winy powoduje tylko zamęt w naszym umyśle i nie pozwala widzieć czysto, świeżo. (...)
Pamiętasz swój pierwszy raz u źródeł żywych wód - bo tak czasem nazywasz dotknięcie tajemnicy, doświadczenie prawdziwej natury?
O tak. Praktykowałam już rok. Były to ostatnie minuty siedmiodniowego odosobnienia. Usłyszałam dzwonek kończący ostatnią serię dokusan (indywidualne spotkanie nauczyciela z uczniem). Wtedy to się stało. Pobiegłam na górę do swojego nauczyciela Philipa Kapleau. Był dla mnie wielkim autorytetem, zawsze czułam się przy nim onieśmielona. Już wychodził z pokoju. Dosłownie wepchnęłam go z powrotem. Pamiętam jego zdziwione spojrzenie i błysk w oku. Wszystkie moje obawy przed wielkim nauczycielem zen, myśli o sukcesie i porażce rozpłynęły się. Śmiałam się. Rozpierała mnie bezgraniczna radość. Zadał mi wiele pytań, aby sprawdzić głębię mojego zrozumienia. Wszystko to wydało mi się pyszną zabawą. Pomyślałam: Już po wszystkim, nie ma już nic do zrobienia! Niedługo później, po zakończeniu odosobnienia, nauczyciel zaskoczył mnie, szepcząc mi do ucha gdzieś na boku: No, to teraz zaczyna się prawdziwa praca. Machnęłam ręką: Co on wygaduje? Praca skończona. Ale to on miał rację. To był płytki wgląd, słabo ugruntowany. Początek. Jednak od tamtego momentu wiedziałam, czułam do szpiku kości, że bez względu na przebieg wydarzeń wszystko jest w porządku, że sednem wszystkiego jest pełnia i doskonałość.
Czasem taką samą radość i zachwyt widzę w oczach moich uczniów. Nieraz przychodzą na odosobnienie pełni napięcia i zmartwień, przebicie się przez nie wymaga prawdziwego wysiłku. Jednak w miarę jak mijają kolejne dni głębokiej praktyki, zaczynają rozkwitać, promienie ją ich oczy rozświetlają się, a ciała rozluźniają. Pięknieją. Dotykają czegoś cudownego i zdają sobie sprawę, że to coś nie jest na zewnątrz nich, że nie ma nic do zdobycia.
Można być nieustannie w stanie radości i zgody?
W każdej chwili? Dlaczego nie? Taka osoba byłaby w pełni urzeczywistnionym Buddą - ale wydaje się, że w dzisiejszych czasach to raczej rzadkość. Tak naprawdę trudno mówić o oświeceniu, ponieważ jest to bardziej proces niż rzecz i można go nieustannie pogłębiać. Nasza prawdziwa natura nie ma granic.