Co czyni nas buddystami?
Dzongsar Dziamjang Czientse
Dzongsar Dziamjang Czientse Rinpocze jest pochodzącym z Bhutanu mistrzem buddyjskiej szkoły Sakja, bardzo blisko związanym również ze szkołą Njingma; odpowiada za kształcenie około 1600 mnichów przebywających w sześciu klasztorach i instytutach w Azji. Jest założycielem kilku ośrodków buddyjskich na Zachodzie oraz trzech organizacji: Siddhartha`s Intent, Kyentse Foundation i Lotus Outreach. Szerzej znany jest pod imieniem Czientse Norbu jako reżyser filmów „Puchar Himalajów” oraz „Podróżnicy i czarodzieje”.
|
Nie chodzi o szaty, które nosisz, o ceremonie, w których bierzesz udział ani o praktykowane medytacje – powiada Dzongsar Dziamjang Czientse. Nieważne, co jesz, ile pijesz i z kim uprawiasz seks. Istotne jest, czy zgadzasz się z czterema podstawowymi odkryciami, których dokonał Budda pod drzewem bodhi – jeśli tak, to możesz nazywać siebie buddystą.
|
Leciałem kiedyś samolotem transatlantyckim, siedząc na środkowym fotelu w środkowym rzędzie, gdy pewien sympatyczny mężczyzna, siedzący akurat tuż obok, spróbował okazać mi swą przychylność. Widząc moją ogoloną głowę i kasztanowe szaty, wyciągnął wniosek, że jestem buddystą. W związku z czym, gdy nadszedł czas posiłku, zaproponował zamówienie dla mnie dania wegetariańskiego. Słusznie zakładając, że jestem buddystą, wywnioskował też, że nie jadam mięsa. Tak rozpoczęła się nasza pogawędka. Lot trwał długo, by zabić czas, rozmawialiśmy więc o buddyzmie.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że ludzie często kojarzą buddyzm i buddystów ze spokojem, medytacją i unikaniem przemocy. Wielu z nich zdaje się faktycznie myśleć, że bycie buddystą kończy się na łagodnym uśmiechu i szafranowych bądź kasztanowych szatach. Jako zagorzały buddysta dumny jestem z takiej renomy, szczególnie z aspektu unikania przemocy, który jest wyjątkową rzadkością w czasach wojen i agresji, zwłaszcza na tle religijnym. W dziejach ludzkości religie najwyraźniej sprzyjały agresywnym zachowaniom. Nawet dziś media zdominowane są obrazami przemocy dokonywanej przez religijnych ekstremistów. Mogę z pewnością stwierdzić, iż do tej pory – jako buddyści – nie przynieśliśmy sobie wstydu. Przemoc nigdy nie towarzyszyła przekazywaniu buddyjskich nauk.
Mając pewne kwalifikacje w tej dziedzinie, muszę jednak przyznać, że nie w pełni satysfakcjonuje mnie kojarzenie buddyzmu wyłącznie z wegetarianizmem, unikaniem przemocy, spokojem i medytacją. Gdy książę Siddhartha, poświęciwszy wszelkie wygody życia pałacowego, wyruszał na poszukiwanie oświecenia, z pewnością zależało mu na czymś więcej aniżeli na pasywnym spędzeniu reszty życia gdzieś w lesie.
Gdy dochodzi do wymiany zdań, jak to miało miejsce w samolocie z moim towarzyszem, nie-buddysta może najzwyczajniej zapytać: „Co czyni kogoś buddystą?”. Jest to jedno z najtrudniejszych pytań. Jeśli osoba ta jest naprawdę zainteresowana, pełna odpowiedź nie ograniczy się do pogawędki przy obiedzie, wszelkie ogólniki mogą zaś prowadzić do nieporozumień. Załóżmy, że udzielimy prawdziwej odpowiedzi, która dotyka fundamentów tej 2500-letniej tradycji.
Jesteś buddystą, jeśli przyjmujesz cztery poniższe prawdy:
1. Wszelkie złożone rzeczy są nietrwałe.
2. Wszelkie emocje są cierpieniem.
3. Żadna rzecz nie posiada immanentnego istnienia.
4. Nirwana wykracza poza wszelkie pojęcia.
Cztery powyższe stwierdzenia wypowiedziane przez Buddę znane są jako tzw. „Cztery Pieczęcie”. Tradycyjnie pieczęć oznacza swego rodzaju znak probierczy, potwierdzający autentyczność. By uprościć, nazwiemy te stwierdzenia zarówno pieczęciami, jak i „prawdami”. Tych ostatnich nie należy jednak mylić z buddyjskimi „Czterema Szlachetnymi Prawdami”, dotyczącymi wyłącznie aspektów cierpienia. Pomimo panującego przekonania, że owe Cztery Pieczęcie zawierają w sobie całość buddyzmu ludzie najwyraźniej nie chcą o nich zbyt wiele słuchać. Bez dodatkowych wyjaśnień ostudzają one tylko zapał i często nie wzbudzają dalszego zainteresowania. Temat ulega zmianie, a cała dyskusja o buddyzmie na tym się kończy.
Przekaz, jaki owe Cztery Pieczęcie ze sobą niosą, należy traktować poważnie i dosłownie, bez metafor i jakiegoś mistycyzmu. Nie są to jednak żadne edykty ani przykazania. Przy odrobinie namysłu widać wyraźnie, że nie chodzi tu o żadne rytuały ani moralizowanie. Nie mówi się tu o dobrym lub złym zachowaniu. Są to świeckie prawdy oparte na mądrości, która odgrywa w buddyzmie główną rolę. Moralność i etyka są rzeczą drugorzędną. Kilka zaciągnięć papierosem i trochę wygłupów przy jakiejś okazji nie stanowią przeszkody w zostaniu buddystą. Nie znaczy to jednak, że możemy być niegodziwymi ludźmi.
Mądrość, najogólniej mówiąc, ma swe źródło w umyśle, którym kieruje tak zwany „właściwy pogląd”. Wcale nie trzeba być buddystą, by go posiadać, jednak to właśnie ów pogląd określa w ostatecznym rozrachunku nasze motywacje i działania. To on prowadzi nas na buddyjskiej ścieżce. Jeśli poza Czterema Pieczęciami będziemy się ponadto rozsądnie zachowywać, staniemy się jeszcze lepszymi buddystami. Kiedy jednak nimi nie jesteśmy?
Nie jesteśmy buddystami, jeśli nie zgadzamy się z tym, że wszelkie złożone lub wykreowane rzeczy są nietrwałe i zamiast tego wierzymy, że istnieje jakaś absolutna substancja lub idea, która jest trwała.
Nie jesteśmy buddystami, jeśli nie zgadzamy się z tym, że wszelkie emocje są cierpieniem i sądzimy, że niektóre z nich są czystą przyjemnością.
Nie jesteśmy buddystami, jeśli nie potrafimy zaakceptować tego, że wszelkie zjawiska są iluzoryczne i puste, i myślimy, że niektóre posiadają immanentne istnienie.
I wreszcie, gdy myślimy, że oświecenie mieści się w ramach czasu, przestrzeni czy jakiejś siły – wówczas również nie jesteśmy buddystami.
Kiedy więc nimi jesteśmy? Możliwe że nie urodziliśmy się w buddyjskim kraju czy w buddyjskiej rodzinie. Może nie nosimy buddyjskich szat, nie golimy głowy, a może nawet jemy mięso i jesteśmy fanami Eminema lub Paris Hilton. Nie oznacza to wcale, że nie możemy być buddystami. Bycie buddystą oznacza po prostu zgodę na to, że wszelkie złożone rzeczy są nietrwałe, wszelkie emocje są cierpieniem, że nic nie istnieje bezwarunkowo i że oświecenie wykracza poza pojęcia.
Nie trzeba być bezustannie świadomym tych czterech prawd, jednak muszą one znaleźć w umyśle swoje miejsce. Nie chodzimy przecież po świecie, stale przypominając sobie własne imię. Gdy ktoś nas o nie zapyta, bez wątpienia będziemy je pamiętać doskonale. Ktokolwiek zgadza się z Czterema Pieczęciami, choćby niezależnie od nauk Buddy, choćby nawet nigdy nie słyszał imienia Siakjamuniego, najwyraźniej podążą tą samą drogą co on.
Niezwykła logika Czterech Pieczęci
Zastanówmy się przez chwilę nad szczodrością. Wraz z Pierwszą Pieczęcią – nietrwałością – postrzegamy wszystko jako przemijające i pozbawione wartości, jakby znajdowało się w jakiejś sakwie należącej do organizacji charytatywnej. Nie musimy od razu rozdawać wszystkiego, co mamy, ale też nie jesteśmy do tego przywiązani. Praktyczne urzeczywistnienie szczodrości następuje wówczas, gdy dostrzegamy, że cały nasz dobytek jest czymś złożonym i przemijającym, i że nie możemy być z nim wiecznie związani.
Zrozumienie Drugiej Pieczęci – prawdy, że wszelkie emocje są cierpieniem – sprawia, że za głównego winowajcę wszelkich nieszczęść zaczynamy uważać samolubne ego, które nie przynosi nic poza poczuciem ubóstwa. Wraz z brakiem przywiązania do ego nie ma też powodu, by lgnąć do posiadanych rzeczy. Chciwość nie stanowi już więcej problemu – szczodrość staje się aktem radości.
Dzięki urzeczywistnieniu Trzeciej Pieczęci – zrozumieniu, że nic nie istnieje bezwarunkowo – widzimy, że samo lgnięcie nie ma żadnego sensu, ponieważ rzeczy, do których lgniemy, nie posiadają własnej trwałej natury. To trochę jak sen, w którym rozdajemy milion dolarów ludziom napotkanym na ulicy. Dzięki tym iluzorycznym pieniądzom możemy być nader hojni, jednocześnie świetnie się przy tym bawiąc. Szczodrość oparta na tych trzech założeniach sprawia, że przestajemy myśleć o celu. Nie chodzi tu o bicie rekordów w poświęceniu, dzięki któremu zdobędziemy uznanie lub lepsze odrodzenie.
Szczodrość bez przyklejonej ceny, bez oczekiwań i bez zobowiązań pozwala nam dostrzec czwarty rodzaj poglądu – prawdę, że wyzwolenie i oświecenie wykraczają poza pojęcia.
Jeśli miarą szlachetnego postępowania, takiego jak szczodrość, są standardy materialne, jeśli myślimy wyłącznie o tym, jak bardzo można poprawić finansowe warunki innych, wówczas nigdy nie osiągniemy doskonałości. Nędza i potrzeby biednych nie mają granic. Nawet potrzeby bogatych są niezmierzone. W zasadzie żadna z ludzkich potrzeb nie może być w pełni zaspokojona. Według Siddharthy miarą szczodrości powinien być stopień przywiązania do tego, co jest ofiarowane innym, jak też do idei „ja”, które coś ofiarowuje. Gdy już zdamy sobie sprawę, że ego i wszelkie rzeczy, które ono posiada, są nietrwałe i nie mają prawdziwie istniejącej natury, znika też przywiązanie. I to jest właśnie doskonała szczodrość. Dlatego też pierwszą rzeczą, którą zalecają buddyjskie sutry, jest praktyka szczodrości.
Karma, czystość i unikanie przemocy – głębsze zrozumienie
Pojęcie karmy – niezaprzeczalny emblemat buddyzmu – również zawiera się w tych Czterech Pieczęciach. Gdy tylko przyczyny i warunki zejdą się razem i nie ma na drodze do zamanifestowania się rezultatów żadnych przeszkód, pojawiają się skutki. Skutek to karma. Gromadzona jest przez świadomość – umysł albo ego. Jeśli ego działa pod wpływem agresji lub chciwości, gromadzona jest negatywna karma. Gdy zaś określone działanie wypływa z miłości, tolerancji i z życzenia szczęścia innym, gromadzona jest pozytywna karma.
Jednak zarówno motywacja, jak i działania z ich konsekwencjami mają naturę snu, są jak iluzja. Nirwana jest wyjściem poza wszelką karmę, dobrą lub złą. Jeśli dowolne działanie uchodzące za dobre nie opiera się na tych czterech poglądach, będzie ono wprawdzie słuszne, jednak ostatecznie nie będzie miało wiele wspólnego ze ścieżką Siddharthy. Nakarmienie wszystkich głodnych istot na świecie jest wprawdzie dobrym uczynkiem, jednak przy braku tych czterech poglądów czyn ów nie poprowadzi nikogo do oświecenia. Równie dobrze ten szlachetny akt może tylko wzmocnić czyjeś ego.
Dzięki czterem omówionym prawdom buddyści mogą wykonywać praktyki oczyszczające. Ktokolwiek czuje się splamiony przez negatywną karmę, słaby, „grzeszny” i ponadto sfrustrowany na myśl, że owe przeszkody wciąż piętrzą się mu na drodze do urzeczywistnienia, może się pocieszyć tym, że są one złożonymi zjawiskami – są więc nietrwałe i dają się oczyścić. Gdy z kolei brak nam umiejętności lub zasługi, rozumiemy, że brak zasługi również jest nietrwały i można to zmienić – zasługę można gromadzić, wykonując pozytywne działania.
Z kolei buddyjska praktyka unikania przemocy nie polega na ciągłym uleganiu z uśmiechem na ustach, nie oznacza też, że stajemy się przesadnie, sentymentalnie troskliwi. Fundamentalną przyczyną agresji jest obsesja na punkcie skrajnej idei, takiej jak sprawiedliwość czy moralność. Taka fiksacja zwykle ma swe źródło w dualistycznym postrzeganiu, w podziale na dobre i złe, piękne i brzydkie, moralne i niemoralne. Sztywne przekonanie o własnej racji zabiera całą przestrzeń, w której mogłaby się pojawić empatia i traci się zdrowy ogląd sytuacji. Dzięki zrozumieniu, że takie wartości i poglądy są złożone i nietrwałe, podobnie jak wyznająca je osoba, można powstrzymać agresję. Gdy nie ma ego ani lgnięcia do „ja”, nie ma też powodu do stosowania przemocy. Widząc, że nasi wrogowie są pod silnym wpływem swej niewiedzy i agresji, że są więźniami własnych nawyków, łatwiej nam wybaczyć ich irytujące zachowanie – podobnie jak nie ma sensu złościć się, gdy ktoś umysłowo chory kieruje w naszą stronę obelżywe słowa. Wykraczając poza wiarę w skrajności dualizmu, wykraczamy poza przyczyny przemocy.
Cztery Pieczęcie: wiążący układ
Z buddyjskiego punktu widzenia każde działanie, które potwierdza owe cztery poglądy lub je umacnia, jest słuszne. Nawet, zdawałoby się, czysto rytualne praktyki, takie jak palenie kadzideł czy ezoteryczne medytacje i mantry służą lepszemu skupieniu naszej uwagi na jednej z tych prawd lub na nich wszystkich.
Cokolwiek zaprzecza owym czterem poglądom, choćby zdawało się pełne miłości i współczucia, nie należy do buddyjskiej ścieżki. Nawet medytacja na pustość staje się jedynie negacją, czysto nihilistycznym przedsięwzięciem, jeśli nie jest zgodna z Czterema Pieczęciami.
By ułatwić porozumienie, możemy powiedzieć, że owe cztery poglądy stanowią rdzeń buddyzmu. Nazywamy je „prawdami”, gdyż są to po prostu fakty. Nikt ich nie wymyślił, nie są też mistycznym objawieniem Buddy. Nie nabrały ważności dopiero po tym, jak Budda zaczął nauczać. Życie zgodne z tymi zasadami nie jest żadnym rytuałem ani kwestią techniki. Nie należą do dziedziny moralności ani do etyki, nie można być ich właścicielem ani ich opatentować. Ponieważ w buddyzmie nie ma w kogo wierzyć, wątpić ani kogo znieważać – nie ma też „niewiernych” czy „bluźnierców”. Ktokolwiek jednak nie zna owych Czterech Pieczęci lub nie ma do nich zaufania, uznawany jest przez buddystów za ignoranta, chociaż nie oznacza to jakiejś oceny moralnej. Tak jak naukowiec nie nazwałby „bluźniercą” tego, kto nie wierzy, że człowiek wylądował na Księżycu albo myśli, że Ziemia jest płaskim plackiem, podobnie też nie nazwiemy „bluźniercą” tego, kto nie wierzy w prawdziwość Czterech Pieczęci. Co więcej, gdyby udowodniono ich logiczną niespójność, albo że lgnięcie do „ja” nie jest faktycznie cierpieniem, lub że istnieją jakieś cząstki zaprzeczające nietrwałości – wówczas sami buddyści chętnie wybraliby inną drogę. Poszukujemy bowiem oświecenia, a to oznacza urzeczywistnienie prawdy. Jak dotąd jednak, przez tyle wieków, nie znalazł się żaden dowód, który unieważniłby Cztery Pieczęcie.
Jeśli ignorujemy je i uważamy się za buddystów wyłącznie przez wzgląd na zamiłowanie dla tej tradycji, nasze oddanie będzie powierzchowne. Zdaniem buddyjskich mistrzów, jakkolwiek byśmy się nie określali – bez zaufania do Czterech Pieczęci będziemy wciąż przebywać w iluzorycznym świecie, wierząc w jego trwałość i prawdziwość. Choć tymczasowo przekonanie takie sprzyja błogiej niewiedzy, ostatecznie zawsze jest przyczyną osobistych problemów i zmartwień. Wówczas całymi dniami próbujemy się ich pozbyć lub je rozwiązać. Ta ciągła potrzeba staje się nałogiem. Ileż to problemów rozwiązaliśmy tylko po to, by zobaczyć, jak na ich miejscu wyłaniają się nowe? Jeśli taki bieg rzeczy nam odpowiada, nie ma powodu do narzekań. Jeśli jednak widzimy, że rozwiązywanie problemów nie ma końca, zaczynamy szukać rozwiązania wewnątrz nas. Chociaż buddyzm nie jest odpowiedzią na tymczasowe bolączki świata i nierówności społeczne, jeśli zaczniemy szukać i poczujemy jakiś związek z naukami Siddharthy, być może te cztery prawdy zaczną do nas przemawiać. Powinniśmy się wówczas zastanowić, czy nie podążać poważnie za jego przykładem.
Bogactwo wśród wyrzeczeń
Jako zwolennicy Siddharthy nie musimy z konieczności naśladować wszystkich jego działań – nie musimy wymykać się po kryjomu z domu do pustelni, gdy nasza żona śpi. Wielu ludzi myśli, że buddyzm oznacza wyrzeczenie – porzucenie domu, rodziny, pracy i podążanie ścieżką ascezy. Ten obraz surowości wiele zawdzięcza szacunkowi, jaki żywią buddyści dla wędrownych żebraków, o których wspomina się w buddyjskich tekstach i naukach. Podobnie chrześcijanie czczą świętego Franciszka z Asyżu. Uderzający jest przecież wizerunek Buddy wędrującego boso przez indyjskie królestwo Magadha ze swą żebraczą miską, podobnie jak wizerunek Milarepy pożywiającego się w odludnej jaskini zupą z pokrzyw. Spokój, z jakim birmański mnich przyjmuje jałmużnę, jest urzekający dla naszej wyobraźni.
Istnieje też całkiem inny rodzaj zwolenników Buddy, jak choćby król Asioka, który zsiadłszy ze swego rydwanu przyozdobionego perłami i złotem, wyraził życzenie rozprzestrzeniania nauk Buddy po całym świecie. Uklęknął, nabrał garść piasku i ogłosił, że zbuduje tyle stup, ile ziarenek piasku znajduje się w jego dłoni. I dotrzymał słowa. Można więc być królem, kupcem, prostytutką, narkomanem albo dyrektorem wielkiej korporacji i wciąż akceptować Cztery Pieczęcie. W gruncie rzeczy dla buddystów ważny jest nie tyle akt porzucenia świata materialnego, co raczej umiejętność dostrzegania i wyzbywania się nawykowego lgnięcia do tego świata i do idei „ja”.
Wraz ze zrozumieniem czterech poglądów nie musimy zaraz odrzucać rzeczywistości – zmieniamy raczej nasz stosunek do niej, przez co zmienia się też jej znaczenie. Fakt, że posiadamy mniej niż inni, nie oznacza, że jesteśmy bardziej moralni czy szlachetni. W istocie skromność może być swego rodzaju hipokryzją. Gdy rozumiemy, że materialny świat nie posiada żadnej esencji i jest nietrwały, wyrzeczenie przestaje być samoumartwianiem. Nie oznacza już ono, że jesteśmy dla siebie surowi. Zmienia się znaczenie terminu „poświęcenie”. Wraz z tym zrozumieniem wszystko staje się ważne tyle co splunięcie na ziemię. Przecież nie jest nam przykro z powodu utraconej śliny. Porzucenie takiego sentymentalizmu jest ścieżką błogości, ścieżką Zwycięzcy. Gdy widzimy, że wyrzeczenie jest błogością, wszelkie historie o wielkich indyjskich praktykujących, księżniczkach, książętach i władcach, którzy swego czasu sami wyrzekli się życia pałacowego, nie wydają się już tak obce.
Umiłowanie prawdy i tych, którzy jej poszukują, jest wielowiekową tradycją w takich krajach jak Indie. Nawet dziś, zamiast patrzeć z góry na ludzi, którzy idą drogą wyrzeczenia, społeczeństwo indyjskie obdarza ich takim samym szacunkiem, jakim na Zachodzie obdarzamy profesorów Harvardu czy Yale. I choć tradycja ta zanika w dzisiejszych czasach, w których dominuje korporacyjny sposób myślenia, wciąż można spotkać w Indiach nagich, pokrytych pyłem sadhów, którzy porzucili sprawnie działający system prawny, by prowadzić życie wędrownych żebraków. Dostaję gęsiej skórki na samą myśl, jak społeczeństwo indyjskie szanuje tych ludzi, zamiast ich przegonić niczym haniebnych żebraków czy wyplenić jak jakąś zarazę. Już ich widzę w Hotelu Marriott w Hong Kongu! Ciekawe jak by się czuli na widok tych zakurzonych sadhów chińscy nuworysze, desperacko powielający zachodnie wzorce? Który portier otworzyłby im drzwi? Albo ciekawe, jak zareagowałaby recepcjonistka Hotelu Bel-Air w Los Angeles? Zamiast czcić prawdę i sadhów, w dzisiejszych czasach czci się bilboardy i liposukcję.
Wstąpienie na drogę mądrości, porzucenie wypaczonej moralności
Czytając te słowa, możemy sobie pomyśleć: „Przecież ja jestem hojny i niezbyt przywiązany do moich rzeczy”. I choć prawdopodobnie nie jesteśmy sknerami, to jednak gdy przy tej całej naszej szczodrości ktoś pewnego dnia w pracy zabiera nasz ulubiony ołówek, zapewne chcemy mu ze złości urwać uszy. Albo też wszystkiego nam się odechciewa, gdy ktoś pyta: „Czy to wszystko, co potrafisz z siebie dać?” Z chwilą, gdy coś podarowujemy, łapiemy się w sidła „szczodrości”. Przywiązujemy się do tego, co możemy w rezultacie otrzymać – jeśli nie dobre przyszłe odrodzenie, to przynajmniej uznanie w tym życiu albo chociaż jakąś tabliczkę pamiątkową na ścianie. Spotkałem też wielu ludzi, którzy uważają się za hojnych, gdyż dali pieniądze jakiemuś muzeum albo własnym dzieciom, od których potem przez całe życie oczekują lojalności.
Podobnie jest z moralnością – jeśli nie towarzyszą jej cztery poglądy, może ulec wypaczeniu. Moralność wzmacnia ego, sprawiając, że stajemy się purytańscy i zaczynamy osądzać innych, których moralność jest różna od naszej. Mając obsesję na punkcie naszej własnej wersji moralności, patrzymy na innych z góry i narzucamy im naszą etykę, nawet jeśli oznacza to odbieranie im wolności. Wielki uczony i święty indyjski Szantidewa, który sam jako książę porzucił królestwo, nauczał, że nie można uniknąć wszystkiego, co negatywne. Jeśli jednak potrafimy zastosować choć jeden spośród czterech poglądów, uchroni nas to przed niemoralnym postępowaniem. Jeśli sądzimy, że cały świat Zachodu jest w jakiś sposób diabelski i niemoralny, nie ma szansy, żeby udało się go podbić i uleczyć. Jeśli jednak mamy wewnętrzną tolerancję, samo to jest już w pewnym sensie podbojem. Nie sposób też wygładzić całej Ziemi, tak by dało się po niej chodzić bosymi stopami – wystarczy jednak założyć buty, by uchronić się przed twardą i nieprzyjemną powierzchnią.
Jeśli potrafimy zrozumieć cztery poglądy nie tylko intelektualnie, ale także zaczynamy ich doświadczać, uwalniamy się od fiksacji na tym, co iluzoryczne. Tę wolność nazywamy mądrością. Buddyści czczą mądrość ponad wszystko. Wykracza ona poza moralność i miłość, poza zdrowy rozsądek, tolerancję czy wegetarianizm. Nie jest jakimś boskim duchem, którego poszukujemy na zewnątrz nas samych. Budzimy ją w sobie, słuchając najpierw nauk dotyczących Czterech Pieczęci. Nie uznajemy ich po prostu za prawdziwe, ale analizujemy je i kontemplujemy. Gdy widzimy, że ta droga usunie choć część naszego pomieszania i przyniesie jakąś ulgę, wówczas możemy skorzystać z mądrości.
Jedna z najstarszych buddyjskich metod nauczania polega na tym, że mistrz daje swym uczniom kość i nakazuje im kontemplować jej pochodzenie. Dzięki namysłowi uczniowie ostatecznie dostrzegają, że kość jest końcowym rezultatem narodzin, narodziny są końcowym rezultatem karmicznego powstawania, ono zaś jest wynikiem pożądania itd. Głęboko przekonani o prawidłach, jakimi rządzą się przyczyny, warunki i skutki, uczniowie zaczynają wykorzystywać tę świadomość zawsze i wszędzie. To właśnie nazywamy medytacją. Ludzi, od których mamy tę wiedzę i zrozumienie szanujemy jako mistrzów. Mając tak głębokie urzeczywistnienie, mogliby wprawdzie żyć sobie szczęśliwie na odludziu, jednak pozostają wśród nas, by wyjaśniać ów pogląd tym, którzy wciąż błądzą. Ponieważ wiedza ta uwalnia nas od wielu niepotrzebnych trudności, jesteśmy naturalnie wdzięczni tym, którzy udzielają wyjaśnień. Jako buddyści składamy więc hołd nauczycielowi.
Kiedy już akceptujemy buddyjski pogląd na poziomie intelektualnym, możemy stosować metody pogłębiające nasze bezpośrednie zrozumienie i urzeczywistnienie. Innymi słowy, możemy użyć wszelkich technik czy praktyk, które pomogą nam przekształcić nawykowe postrzeganie rzeczy jako trwałych w nawykowe postrzeganie ich jako byty złożone, współzależne i przemijające. Na tym polega prawdziwa buddyjska praktyka i medytacja, a nie jedynie na siedzeniu bez ruchu jak przycisk do papieru.
Choć nie jest nam obca świadomość, że umrzemy, najzwyklejszy komplement może nas od niej odwieść. Ktoś wyraża podziw dla naszych pięknych dłoni i wnet okazuje się, że szukamy jakiegoś sposobu, by nasze dłonie już na zawsze pozostały piękne. Czujemy nagle, że moglibyśmy coś stracić. Żyjemy w czasach, gdzie coraz częściej bombardują nas nowe rzeczy, które możemy zyskać lub stracić. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy metod, które przypomną nam o buddyjskim poglądzie i pomogą uczynić go czymś naturalnym, jeśli nie przez ogolenie głowy i udanie się do jaskini, to choćby poprzez powieszenie kawałka ludzkiej kości na lusterku wstecznym w samochodzie.
W połączeniu z tymi metodami moralność i etyka zaczynają być przydatne. Choć w buddyzmie odgrywają raczej drugorzędną rolę, są istotne, o ile zbliżają nas do prawdy. Jeśli jednak dane postępowanie wydaje się pozytywne i zdrowe, ale oddala nas od Czterech Pieczęci, powinniśmy – zdaniem Siddharthy – trzymać się od tego zachowania z daleka.
Herbata i filiżanka: mądrość w ramach kultury
Cztery Pieczęcie przypominają herbatę, podczas gdy wszelkie środki służące urzeczywistnieniu tych prawd: praktyki, ceremonie, tradycje czy kulturowe ozdobniki są jak filiżanka. Wszelkie umiejętności i metody są w pewnym sensie namacalne i dają się obserwować, prawda zaś taka nie jest. Cała sztuka polega na tym, by nie ulec nadmiernemu wpływowi owej filiżanki. Ludzie wolą siedzieć nieruchomo na poduszce w jakimś cichym miejscu niż zastanawiać się, co przyjdzie jako pierwsze – jutro czy następne życie. Podczas gdy zewnętrzne praktyki dają się obserwować i umysł z łatwością klasyfikuje je jako „buddyzm”, pojęcie: „wszelkie złożone zjawiska są nietrwałe” wymyka się bezpośredniej percepcji i trudno je przydzielić do jakiejś określonej kategorii. Jak na ironię, świadectwa przemijalności znajdują się wszędzie dokoła, jednak nie wydają nam się tak oczywiste.
Istota buddyzmu wykracza poza kulturę. Różne kultury go praktykują i wykorzystują swoje własne tradycje jako filiżankę przechowującą nauki. Jeśli te kulturowe naleciałości pomagają istotom nie wyrządzając im szkody, a ponadto nie stoją w sprzeczności z Czterema Pieczęciami – Siddhartha by je popierał.
Na przestrzeni wieków powstało wiele rodzajów filiżanek. Bez względu jednak na to, jak dobrze spełniają swą funkcję i jak dobra kryje się za nimi motywacja, będą jedynie przeszkodą, jeśli zapomnimy o herbacie, która jest w nich zawarta. Mimo że służą przekazywaniu prawdy, zwykle skupiamy się raczej na środkach niż na rezultacie. Ludzie chodzą więc z pustymi filiżankami w ręku lub zapominają o wypiciu herbaty. Ceremonie i barwy praktyk buddyjskich mają dla nas, jako istot ludzkich, niezwykły urok, a przynajmniej potrafią rozpraszać naszą uwagę. Kadzidła i świece są czymś egzotycznym i pociągającym w przeciwieństwie do nietrwałości i wolności od ego. Siddhartha twierdził jednak, że najlepszą metodą religijnego kultu jest pamięć o nietrwałości, o cierpieniu powodowanym przez emocje, o tym, że zjawiska nie posiadają immanentnego istnienia, oraz że nirwana wykracza poza wszelkie pojęcia.
Słyszałem, że dziś, kiedy buddyzm rozwija się na Zachodzie, ludzie zmieniają nauki buddyjskie tak, by odpowiadały zachodniemu sposobowi myślenia. Jeśli w ogóle coś wymagałoby takiego dostosowania to tylko rytuały i symbole, nie zaś sama prawda. Budda nauczał, że jego przedmiot i metody powinny być dostosowane do miejsca i czasu. Jednak Czterech Pieczęci nie trzeba uaktualniać ani modyfikować (zresztą i tak nie dałoby się tego zrobić). Można zmienić filiżankę, ale herbata wciąż pozostanie czysta. Zasada mówiąca, że „wszelkie złożone rzeczy są nietrwałe” wciąż obowiązuje, choć ma ponad 2500 lat i przebyła 40,781,035 stóp od drzewa Bodhi w środkowych Indiach do Times Square w Nowym Jorku. Nietrwałość pozostaje nietrwałością również na Times Square. Nie sposób nagiąć tych czterech zasad – czynniki społeczne czy kulturowe nie stanowią tu wyjątku.
Rozwijanie równowagi
Odłóżmy na chwilę głębokie prawdy na bok – w dzisiejszych czasach lekceważy się nawet najbardziej oczywiste i praktyczne z nich. Jesteśmy jak małpy w lesie, które robią na gałęzie, na których same mieszkają. Każdego dnia słyszymy ludzi komentujących sytuację ekonomiczną, którzy nie widzą związku między recesją a chciwością. Przez chciwość, zazdrość i dumę ekonomia nigdy nie będzie na tyle silna, by zapewnić każdemu niezbędne środki do życia. Nasz własny dom, Ziemia, jest coraz bardziej zanieczyszczony. Znam ludzi, którzy potępiają starożytnych władców, cesarzy i starożytne religie jako źródło wszelkiego zła. Ale nowoczesna cywilizacja nie dokonała niczego lepszego – jeśli już coś zrobiła, to tylko zaszkodziła. Cóż lepszego przyniósł nowoczesny świat? Głównym skutkiem nauki i technologii jest szybsze wyniszczanie planety. Wielu naukowców jest przekonanych, że wszystkie żyjące gatunki wraz z systemami wspomagającymi ich życie na Ziemi są już na wymarciu.
Nadszedł czas, by nowocześni ludzie – tacy jak my – zastanowili się trochę nad sprawami duchowymi, nawet jeśli nie mamy czasu, by usiąść na poduszce, nawet jeśli odpycha nas widok różańców wokół szyi i krępuje ujawnianie naszych religijnych skłonności przed przyjaciółmi. Refleksja nad nietrwałą naturą wszelkich naszych doświadczeń oraz nad przykrym wpływem przywiązania do ego przynosi spokój i równowagę – jeśli nie całemu światu, to przynajmniej naszemu najbliższemu otoczeniu.
źródło: magazyn "Shambala Sun", tłumaczenie: Bartłomiej Męczyński |