Doświadczam szczęścia przez cały czas
O buddyzmie i seksie, reinkarnacji i skandalach, karmie i politycznej poprawności rozmowa z Lamą Ole Nydahlem
Lama Ole Nydahl i jego żona Hannah są pierwszymi zachodnimi uczniami XVI Karmapy - jednego z największych mistrzów medytacji naszego stulecia. Po latach nauki w Himalajach wprowadzili na jego prośbę nauki Buddy, reprezentowane w szkołach buddyzmu tybetańskiego, do naszego kręgu kulturowego.
|
- Jesteś Lamo Ole nauczycielem duchowym, który skacze na bungee i ze spadochronem, jeździ motocyklem po górskich drogach 200 km na godzinę, nosi wojskowe ubrania, tańczy na dyskotekach i opowiada kawały podczas wykładów. Twoi krytycy nazywają ten styl "hollywoodzkim buddyzmem"...
- Bardzo szanuję ludzi i nie chcę, żeby tracili czas na próżno. A na poziomie Diamentowej Drogi, której nauczam, wymaga sie od nich pewnej dojrzałości. Jeśli na przykład mają problemy z własną seksualnością, to zamiast praktykować buddyzm powinni najpierw podać się odpowiedniej terapii. Wielu ludzi nie jest jeszcze przygotowanych na takie akurat nauki. Jeżeli powinni raczej pozostać chrześcijanami, hinduistami, lub praktykować inną odmianę buddyzmu, a nie Diamentową Drogę, moim zadaniem jest im to uświadomić. Jeślibym mówił wszystkim to, co chcieliby właśnie usłyszeć, straciliby całe lata na zorientowanie się, że ich miejsce jest gdzie indziej. Dlatego często prowokuję ludzi, mówiąc także na przykład o radości seksu, o jego czystości - co jest zresztą poglądem zawartym w naukach naszej szkoły. Chciałbym sprecyzować tę kwestię związaną z niebezpieczeństwami: szybką jazdę na motorze doradzam tylko tym, którzy naprawdę potrafią jeździć. Ponieważ jednak skoki [z opóźnionym otwarciem spadochronu - PJ] z instruktorem są dziś bezpieczne, sprzęt jest dobrej jakości, niemal każdemu mogę polecić to doświadczenie. Po prostu dlatego, że jest podobne do niektórych stanów osiąganych w medytacji. Uzmysławia nam ono, że świadomość może funkcjonować sama w sobie, bez przedmiotu, którego byłaby świadoma. Jest to stan zwany "jednym smakiem", osiągany na bardzo wysokim poziomie medytacji.
- "Umysł posiada poziomy szczęścia i znaczenia, do których nasza zachodnia kultura nie ma dostępu" - to cytat z Twojej książki "Dosiadając tygrysa". Co miałeś na myśli?
- To, że każdy może wytworzyć w sobie intensywne uczucia rozkoszy, pełni i radości, że są one przyrodzone nam wszystkim, lecz nasza kultura po prostu niewiele wie o umyśle. Jeden z moich uczniów, doktorant uniwersytetu w Kopenhadze, powiedział mi, że psychologowie nawet jeszcze nie odkryli, iż możliwy jest stan czystej świadomości, która nie jest świadoma niczego konkretnego. Nie rozumieją, że świadomość posiada niezależne istnienie i może funkcjonować sama w sobie. Złapałem się tylko za głowę i zawołałem "Jak to?". Zachód nie ma pojęcia o wielu rzeczach. Natomiast trzy stare szkoły Diamentowej Drogi buddyzmu tybetańskiego posiadają bez wątpienia metody stałego utrzymywania i wzmacniania stanu szczęśliwości w umyśle. Ja na przykład doświadczam eksplozji takiego szczęścia przez cały czas, czuję to w każdym opuszku palca, wszędzie; jestem przepełniony olbrzymią radością. Jest to podobne do odczuć podczas kochania się, które jest również cudowną rzeczą.
- Właśnie. Buddyzm, szczególnie tybetański, kojarzony jest z wyjątkowo liberalnym podejściem do seksu. Sam powiedziałeś w jednym z wywiadów, że twoim ulubionym sportem jest "sport nocny". Czy są w tej dziedzinie w ogóle jakieś buddyjskie zasady?
- Tak. Budda zdecydowanie sprzeciwiał się kazirodztwu. Znał bowiem, na przykładzie Persów, jego szkodliwe skutki. Przeciwny jest również wszystkiemu, co przynosi cierpienie innym istotom. Seks jest jednym ze sposobów wyrażania naszej totalności, pełni. Jeśli coś sprawia innym cierpienie, nie może być dobre i mądre. Z drugiej strony, mądrość Buddy polega również na tym, że trzyma się on z dala od naszych sypialni. Chce bowiem, żeby buddyści mogli żyć i funkcjonować w dowolnym miejscu. Buddysta powinien umieć odnaleźć się wszędzie i robić najlepszy użytek z tego, co go otacza. Dlatego właśnie Budda pozostawia nam w tych sprawach wiele przestrzeni. Nigdy nie zmuszał uczniów, żeby postępowali tak czy inaczej, bo coś tam prowadzi do szczęścia, a coś innego do cierpienia. Udzielał tylko przyjacielskich rad. Na najwyższym poziomie naucza, byśmy widzieli ciało jako świątynię. Organ kobiecy jest wówczas lotosem, a męski - diamentem, a sam akt staje się połączeniem przestrzeni, radości, mądrości i współczucia. Kochanie się to coś świętego.
- Pomówmy jeszcze o filozofii buddyzmu. We "Włóczęgach Dharmy" Kerouaca jest scena, w której bohater, buddyjski neofita, usiłuje przekonać rodzinę o "pustej naturze wszystkich rzeczy". A jego szwagier na to: "słuchaj, przecież trzymam tę pomarańczę w ręce, tak czy nie? Więc o czym ty gadasz?" Czy sądzisz, Lamo Ole, że do zaakceptowania lub choćby tylko zrozumienia buddyjskiej koncepcji pustki trzeba mieć jakieś szczególne nastawienie umysłowe?
- Tak. Sądzę, że konieczna jest tu zdolność do postrzegania rzeczywistości z poziomu wymiaru samej przestrzeni. Trzeba umieć zobaczyć, że ręka trzymająca pomarańcz składa się z mnóstwa atomów, które nieustannie się przemieszczają i zmieniają, że to samo dzieje się z pomarańczą, że cały świat wokół pojawia się i znika nieustannie. Buddyjska pustka nie oznacza nicości. Chodzi o to, że wszystkie rzeczy są złożone z innych, są uwarunkowane, że nic nie istnieje samo z siebie. Nie należy tego mylić z czarną dziurą czy nieistnieniem, nicością. Ta sytuacja z Kerouaca jest pusta, ponieważ wszystko jest w nieustannym ruchu, nie ma żadnego trwałego bytu - poza umysłem, który jest tego wszystkiego świadomy. Ale w czasach Kerouaca nikt nie był świadomy istnienia takiego umysłu.
- Co się od tamtych czasów zmieniło? W epoce hippisowskiej było w tym sporo mody i pozy; czym jest zachodni buddyzm dzisiaj?
- Chyba jeszcze nie mamy trzydziestu lat na Zachodzie, chociaż około roku 1966 pewni młodzi Tybetańczycy zamieszkali w Szkocji. Wylądowali tam w gnieździe hippisów, z czego niewiele wynikło. Jeden z nich, Trungpa Tulku, znalazł się potem w Ameryce. Pobudził on do działania wielu ludzi, ale wszystko, co stworzył, rozpadło się na skutek wielkiego skandalu, czy nawet kilku. W rzeczy samej, kiedy zaczynaliśmy na początku lat 70, wydawało nam się, że wszystko co tybetańskie jest absolutnie doskonałe, bezbłędne. A potem nauczyliśmy się, ze Tybetańczycy to ludzkie istoty, takie jak każdy z nas; że popełniają błędy. A więc pozbywaliśmy się stopniowo złudzeń co do nieskazitelności wszystkiego, co tybetańskie, przy jednoczesnym przyswajaniu tego, co oni naprawdę mają do zaoferowania światu - jak nauki o naturze umysłu czy wspaniałe medytacje. Diamentowa Droga nie opiera się na kulturze. Jest to metoda, droga do poznania własnego umysłu i powinno się ją wykładać w języku zrozumiałym dla zainteresowanych... I to właśnie robimy. Niedawno ukazała się niezwykle ciekawa książka na temat tego pozbywania się złudzeń co do "świętości" Tybetu, zatytułowana "Oszuści w szatach", autorstwa Tomka Lehnerta. Można się z niej dowiedzieć o najróżniejszych machinacjach politycznych i sprawach zakulisowych buddyzmu tybetańskiego, a szczególnie o metodach, jakie wciąż stosują Chińczycy, żeby zniszczyć Tybetańczyków.
- A dlaczego Twoim zdaniem naukowcy zachodni nie starają się na przykład badać przesłanek, przemawiających za istnieniem reinkarnacji? Dlaczego zachodnim umysłom łatwiej jest uznawać, że żyjemy tylko raz, niż że żyjemy po wielokroć?
- Popełniamy na Zachodzie jeden podstawowy błąd, akceptowany niemal przez wszystkich. Ludzie sądzą, że ich umysł jest produktem mózgu. Kiedy jednak przyjrzymy się wszystkiemu, co się w umyśle wydarza, różnym doświadczeniom i impulsom, musimy stwierdzić, ze jest to pogląd kompletnie nielogiczny. Coś jak królik z rogami, coś zupełnie obłąkanego. Jak rozumiem, nauka dąży do uzyskania jak największej liczby obserwacji z jednego punktu widzenia. Jednak ten materialistyczny, czy też mechanistyczny pogląd, że mózg wytwarza umysł, nie zadowala nas w pełni. Zamiast uważać, że umysł jest produktem mózgu, lepiej jest myśleć, że umysł jest jedynie przekształcany, przetwarzany przez mózg. Że mózg nie jest radiostacją, lecz tylko odbiornikiem radiowym. Że umysł to w istocie strumień wrażeń, poruszający się w przestrzeni i łączący z kolejnymi ciałami, przyjmujący wrażenia, wyrażający się tak czy inaczej. W końcu pewnego dnia odkryjemy pod odbiciami samo zwierciadło, pod tymi wszystkimi falami - sam ocean; pod wszystkim, co przez nas przepływa - umysł sam w sobie. Kiedy ludzie Zachodu przekonają się wreszcie, że mózg jedynie dokonuje przekształcenia umysłu, rozpoczną się badania na tym polu. I odkryte zostaną bardzo ciekawe rzeczy. Jestem tego pewien.
- Najpopularniejszym chyba terminem buddyjskim poza buddyzmem jest słowo "karma". Funkcjonuje powiedzonko: "taka karma". Czy to, że przeprowadzam teraz ten wywiad, to moja karma? A gdybym nagle wyszedł i wywiadu by nie było? Czy jest tu miejsce na moją własną decyzję? Co z wolną wolą?
- Jest to pytanie o przyczynę i skutek. Powodem, dla którego się poznaliśmy i teraz rozmawiamy jest to, że w poprzednim życiu robiliśmy zapewne razem pewne rzeczy, złożyliśmy sobie może jakieś przyrzeczenia, zbudowaliśmy wspólną motywację. To przynosi określone rezultaty. Jednakże wewnątrz tej konkretnej sytuacji mamy wybór. Możemy pójść do toalety, ty możesz wyrzucić magnetofon przez okno, wiele się może wydarzyć. A wszystko, co jeszcze się nie wydarzyło, można zmienić... Natomiast z tym, co już się stało, niewiele można zrobić. Prawo karmy jest bardzo skomplikowane w szczegółach, lecz ogromnie proste jako całość. Karmę buduje się poprzez cztery warunki. Trzeba znać sytuację, chcieć coś uczynić, zrobić to i być z tego zadowolonym. Jeżeli ślad, jaki to działanie pozostawi w umyśle, nie zostanie usunięty, pojawią się cztery rezultaty. Kiedy umrzemy i odejdą wrażenia ze świata zewnętrznego, wyłonią się wrażenia z podświadomości. Od nich zależy, czy będziemy "drapać kartofle od spodu", czy wylądujemy na jakiś czas w świecie bogów i będziemy żyć szczęśliwie. A potem, kiedy nasz umysł znów znajdzie sobie rodziców wśród ludzi, czy się urodzimy w zdrowym, czy chorym ciele; czy w jakimś strasznym miejscu, jak Afryka, czy w przyjemnym, jak Europa. A także - jaka motywacja będzie nas napędzała: czy będziemy chcieli pomagać ludziom czy raczej ich uciskać. Nasze ciało, środowisko i motywacja wpłyną z kolei na nasze kolejne odrodzenie. I wreszcie, jeżeli chcemy usunąć skutki negatywnej karmy, znów mamy cztery elementy. Po pierwsze musimy widzieć, że coś jest nie w porządku, następnie pragnąć się tego pozbyć i użyć w tym celu pewnych metod, po trzecie starać się nie robić tego więcej i w końcu - czynić coś przeciwnego do tych szkodliwych działań. Na najwyższym poziomie każdy jest buddą; reszta to tylko kwestia odkrycia tego w sobie.
- "Przybycie buddyzmu na Zachód może się okazać najważniejszym wydarzeniem XX wieku", napisał wybitny historyk Arnold Toynbee. Co ty na to, Lamo Ole?
- Mogę jedynie w pełni się z nim zgodzić (śmiech). Zważywszy na kierunek rozwoju dzisiejszych społeczeństw, obecnie chyba tylko nauki buddyjskie potrafią nadać życiu prawdziwe znaczenie. Ludzie szukają jakiegoś ogólnego kierunku, czegoś co ma na celu umysł sam w sobie, co może im dać niezależność. Buddyzm jednoczy w sobie to wszystko.
- Ale co zyskałby świat Zachodu, gdyby się stał buddyjski? Co by się stało z naszą tożsamością kulturową, zakorzenioną przecież w chrześcijaństwie?
- Prawdopodobnie w głębi duszy wszyscy i tak jesteśmy poganami. W Skandynawii, z której pochodzę, Kościół przejął wiele z praktyk, które istniały tam już wcześniej i zburzywszy stare świątynie pogańskie zbudował na ich gruzach swoje. Jednakże w ludziach wiele rzeczy pozostało niezmienionymi. Ponadto, buddyzm to nic innego jak tylko zdrowy rozsadek. Dlatego raczej przyswaja on z kultur, w których zjawia się jako gość to, co jest dlań użyteczne - niż zmienia je same. Jeżeli buddyzm zapanowałby na Zachodzie, większość z nas robiłaby to samo co dziś, tyle że byłoby w tym więcej zabawy i mniej poczucia winy. Natomiast w chrześcijaństwie wartościowa jest na przykład jego wrażliwość na sprawy społeczne i tego możemy się od niego uczyć.
- "Jeśli istnieje jakaś religia, która potrafi sprostać wymaganiom współczesnej nauki, jest nią buddyzm" - to słowa Einsteina. Sami buddyści często chełpią się tym, że koncepcje kosmologiczne czy psychologiczne ich religii są uderzająco zbieżne z ustaleniami nauki. Jednakże naukowcy chrześcijańscy uważają na przykład, że teoria Wielkiego Wybuchu to dowód na istnienie Boga-Stwórcy. Co wobec tego z tą "naukowością" buddyzmu?
- Ja nie wierzę w jeden Wielki Wybuch, lecz w niezliczone Wielkie Wybuchy. Sądzę, że przestrzeń od zawsze stwarza wielkie wybuchy, najróżniejsze światy i sytuacje. Nie uważam, żeby cokolwiek kiedykolwiek się zaczęło. Wiemy, że nasz wszechświat zaczął się jakieś 12-14 miliardów lat temu, ale przed nim istniały inne wszechświaty, a po nim nastaną kolejne. Przestrzeń w nieskończoność igra sama ze sobą i wyraża w ten sposób swój potencjał. Z drugiej strony cieszy mnie, że chrześcijanie jakoś zbliżają się do odkryć fizyki, ponieważ w historii niejednokrotnie ciężko doświadczali nieszczęsnych uczonych [śmiech], tępiąc ich straszliwie, gdy tylko ustalenia nauki nie zgadzały się ze scholastycznymi poglądami Kościoła.
- Skoro mówimy o Kościele. Jan Paweł II jest otaczany uwielbieniem przez większość Polaków. Ty, Lamo Ole, wyrażasz się o nim natomiast [w Polsce] dość sarkastycznie. Czy to z powodu niechęci wobec "konkurencji do rządu dusz"?
- Nie. Uważam po prostu, że niektóre jego działania są strasznie niebezpieczne. Jeśli ktoś mówi kobietom, które nie są w stanie wychować jednego dziecka, że mogą mieć ich więcej; jeżeli przekonuje ludzi w biednych rejonach świata, straszliwie przeludnionych, żeby płodzili jeszcze więcej dzieci, jeżeli oświadcza mieszkańcom Afryki, gdzie tyle osób umiera na AIDS, że lepiej jest zarazić kogoś chorobą niż użyć prezerwatywy - jak Papież uczynił to w Tanzanii - to po prostu zachowuje się jak przestępca. Robi coś bardzo, bardzo złego. Rozumiem, że historycznie rzecz ujmując, na przykład muzułmanie chcą mieć więcej dzieci, żeby miał kto toczyć święte wojny, a chrześcijanie z kolei po to, żeby miał kto utrzymywać kościoły, lecz ja się nie zgadzam z takim postawieniem sprawy. Powinno zależeć nam na jakości, a nie ilości.
- Dalajlamy, zdaje się, również nie darzysz zbytnim szacunkiem...
- Szanuję bardzo jego wiedzę, natomiast politykiem nie jest zbyt dobrym. Jest przecież duchownym, a musiał stać się politykiem; w dodatku ma najgorszego z możliwych przeciwnika, jakim są Chińczycy. Są oni kompletnie pozbawieni poczucia humoru, sztywni, potrafią wiercić dziurę w brzuchu w nieskończoność w tej samej kwestii. Dalajlama zaś ma wielkie serce. Daje im więc dwa procent, a oni wtedy żądają więcej. To mali ludzie o ciasnych umysłach. Dlatego rozumiem, że sobie z nimi nie radzi.
- Okazuje się, że nawet wybitni lamowie mogą sobie z czymś nie radzić. Na przykład ludzie Zachodu, kiedy zaczynają się interesować buddyzmem, dowiadują się również ze zdumieniem o skandalach z udziałem najwyższych jego mistrzów - o alkoholizie, wykorzystywaniu seksualnym uczniów itp. Naturalnie pojawia się od razu pytanie: jak to w ogóle możliwe, żeby świątobliwe, urzeczywistnione duchowo osoby popełniały takie rzeczy?
- Człowiek ma umysł i ciało. Kiedy się odradzamy w ludzkiej formie, otrzymujemy ciało, które posiada zmysły, lubi jedne rzeczy a nie znosi innych. Na przykład jeśli chodzi o alkoholizm, spora część Azjatów, również Tybetańczyków, nie ma w organizmie enzymu, niezbędnego do trawienia alkoholu. Kiedy się napiją, długo potem chorują i dlatego znamy przypadki - np. Trungpy Tulku w USA - kiedy po prostu tego nie wytrzymywali. Byli dobrymi, świetnie wykształconymi nauczycielami, lecz w ich przypadku słabość ciała wpływała niszcząco na motywację umysłu. Ludzie ci nie mają także żadnego wyszkolenia w dziedzinie polityki. Mały chłopiec z Tybetu, którego uznano za inkarnację wielkiego lamy, od dzieciństwa słyszy, że wszystko, co uczyni jest wspaniałe, że gdy wychodzi z ubikacji, to płynie za nim niemal woń kwiatów... Opanowuje on mnóstwo nauk buddyjskich i na tym się naprawdę zna. Jeżeli jednak nie potrafi ujrzeć, że w polityce się po prostu nie orientuje, może popełnić poważne błędy. Byliśmy świadkami wielu takich sytuacji. Gdyby mnie na przykład ktoś kazał ugotować obiad, pewnie pozatruwałbym wszystkich, ponieważ nie umiem przyrządzać potraw.
Rozmawiał Piotr Jankowski. |