Powrót do źródła
wywiad z Jackiem Ostaszewskim
Jacek Ostaszewski ur. w 1944 roku w Krakowie, muzyk, kompozytor, reżyser teatralny, pedagog Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Jako muzyk jazzowy współpracował m.in. z Krzysztofem Komedą, Tomaszem Stańko, Adamem Makowiczem i Don Cherrym, a także z zespołem Anawa. W roku 1970 założył grupę Osjan. Pisze muzykę filmową, telewizyjną, baletową i teatralną, prowadzi warsztaty dla psychologów oraz zajęcia - według autorskiego programu - muzycznej edukacji aktora.
|
Wraz z Tomaszem Stańko stworzył Pan jeden z pierwszych zespołów free jazzowych w Europie? Przeglądaliśmy stare numery "Jazzu", gdzie w latach 60. pojawiły się informacje o Panu jako wielkiej nadziei polskiego kontrabasu. W końcu lat 60. osiąga Pan niemal szczyt swoich jazzowych możliwości. I nagle znudziło to Pana. Znalazł Pan spełnienie gdzie indziej?
Moja rezygnacja nie wynikała z niechęci do jazzu. Zdałem sobie sprawę, że mogę dalej doskonalić technikę i grać z coraz ciekawszymi muzykami jazzowymi, ale skazuję się wtedy na wąski obszar specjalizacji muzycznej. Mogłem grać rzeczy coraz bardziej skomplikowane, ale już w latach 70. tęskniłem za prostotą. Nie za prostactwem, które było domeną estrady, tylko właśnie za prostotą, nie tylko w sensie form muzycznych, ale także za prostotą relacji międzyludzkich. Zainteresował mnie buddyzm zen, w którym znalazłem oparcie dla tej duchowej tęsknoty. Im bardziej nasze życie jest skomplikowane, im bardziej stajemy się ekspertami w jakiejś materii, tym łatwiej zapominamy o tym drugim biegunie życia. Nie przeciwstawiam tu prostocie komplikacji. Chcę tylko powiedzieć, że te dwa wektory muszą współistnieć, bo dopiero ich harmonia pozwala nam widzieć rzeczywistość w sposób pełny. Jest takie powiedzenie Suzukiego, że w umyśle eksperta istnieje tylko jedna możliwość, a w umyśle początkującego jest ich wiele. Wbrew pozorom, kiedy stajemy się ekspertami, nasze widzenie się zawęża. To właśnie poczułem, grając na kontrabasie w zespołach jazzowych, że mogę być ekspertem od muzyki jazzowej, ale jednocześnie tracę naiwną prostotę. Demonstruję swoją sprawność: och, ależ ten Ostaszewski gra! Jakie tam są skomplikowane funkcje! Aż iskry lecą! Naturalnie, człowiek czuje się wtedy dumny, ale wirtuozeria nie może być celem samym w sobie.
l co wtedy trzeba zrobić? Krok w tył?
Czasem trzeba zrobić wiele kroków do tyłu, żeby powrócić do miejsca, które się opuściło. Zabrzmi to może pretensjonalnie, ale nie potrafię znaleźć innego słowa: chodzi mi o duchowość muzyki. Muzyka wyzbyta duchowości staje się tylko popisem estetycznym - czasem fascynującym.
Tego nie znajdował Pan w jazzie?
Nie chodzi mi nawet o jazz, ale o aurę tamtych doświadczeń. Żyliśmy pod presją obiegowego poglądu, że artysta jest kimś, kto musi się spalić na ołtarzu sztuki, musi dokonać autodafe. Jest wiele biografii twórców, które są opowieściami o upadku człowieka, który się zapił, znarkotyzował, zabił... Bo - według tej logiki - jeżeli chcesz być artystą, to musisz postawić siebie na marginesie społeczeństwa. Musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie: czy chodzi mi o wolność autodestrukcji? Czy to jest to, czego oczekują ode mnie inni i czego oczekuję sam od siebie?
Pamiętamy zdanie Pańskiego mistrza zen, który powiedział: Jacku, żyj tak, jak grasz. Wybrał Pan na swój nowy instrument flet prosty i szukał Pan prostoty życia w religii Wschodu?
Niezbyt chętnie mówię o buddyzmie czy zenie, choć nie dlatego, żebym ich nie cenił. Mogę tylko powiedzieć, że moje życie jest nimi inspirowane. Nie chcę być jednak kojarzony z pretensjonalną atrakcyjnością Wschodu, której teraz pełno.
Myśli Pan o atrakcyjności Wschodu na użytek Zachodu?
Tak. Budziło to obawy od samego początku mojej praktyki buddyjskiej: ołtarze, kadzidła, szaty... Bałem się, że nagle stracę poczucie prostoty, która jest prostotą niezależną od kultury. Interesował mnie w zenie nie zen i buddyzm, lecz uniwersalna prostota, czyli prawda o każdym z nas takim, jaki jest z chwilą, kiedy próbuje warstwy kultury z siebie zedrzeć - warstwy nawyków i edukacji...
Zastanawiałem się, co zostanie na samym dnie? To był powrót do źródła, a nie do egzotycznej religii. Wtedy przede wszystkim zaczyna się studiować własny umysł. W jaki sposób działa, jakie mechanizmy nim rządzą, jak rodzą się myśli? Dlaczego nasz umysł przyjmuje pewne idee, a inne odrzuca? Kiedy sobie uświadamiamy, jak nasz umysł pracuje, uświadamiamy sobie też, dlaczego pewien model świata jest w nas głęboko zakorzeniony.
Czym jest zatem owo doświadczenie źródłowe?
Tym, co prowadzi do poznania, poza wiedzą i intelektem jest przede wszystkim medytacja. To droga, gdzie próbujemy wyciszyć umysł, by dotrzeć do jego źródła. Ale to już jest doświadczenie, które sytuuje się poza mową, można tego doświadczyć tylko poprzez praktykę.
Najpierw była muzyka, a potem doświadczenie duchowe?
Najpierw była chęć poznania siebie samego.
Fragment książki "Rozmowy na nowy wiek - 2", Wydawnictwo ZNAK. |