Cztery haniebne prawdy buddyzmu tybetańskiego
Tenzin Wangjal |
Tenzin Wangjal jest absolwentem TCV School w Dharamsali oraz Middlebury College w Vermont. Pracuje obecnie w Bostonie i wchodzi w skład Studenckiej Rady na rzecz Wolnego Tybetu (SFT).
|
Gdyby Budda żył w dzisiejszym świecie, napisałby po prostu poradnik pod tytułem "Jak przerwać cierpienie". Użyłby potocznego języka i chciałby, żeby książkę przetłumaczono na jak największą liczbę języków obcych.
Chcę przez to powiedzieć, że Buddę Siakjamuniego najbardziej zajmował temat cierpienia. Na podstawie swojej oceny ludzkiej niedoli wyłożył esencję swej mądrości w postaci Czterech Szlachetnych Prawd, które można w skrócie przedstawić w następujący sposób: życie jest cierpieniem; przyczyną cierpienia jest pożądanie; przyczyna cierpienia może zostać usunięta; można tego dokonać poprzez podążanie ośmioraką ścieżką.
Nasi przodkowie bardzo skutecznie zachowali nauki Buddy. Według większości Tybetańczyków jest to "jedyna rzecz, jaką możemy się szczycić", jak ujął to Jego Świątobliwość XIV Dalajlama. Należy jednak zdawać sobie sprawę, jakich "konserwantów" użyto do zachowania tybetańskiego buddyzmu, nadały mu one bowiem wyraźnego aromatu. Uważa się, iż buddyzm tybetański składa się z trzech wyraźnych tradycji religijnych - tzw. Boskiej Dharmy (lha chos) lub buddyzmu; Dharmy Bon (bon chos), czyli miejscowej tradycji religijnej Tybetu, charakteryzującej się rytuałami szamanistycznymi i animistycznymi wykonywanymi przez kapłanów; i dharmy ludzi (mi chos) czyli ludowych obyczajów i wierzeń.
Pewien człowiek pożegnał się z żoną i udał się w długą podróż, nie wiedząc kiedy powróci. Kilka miesięcy później jego żona urodziła syna. Po wielu latach mężczyzna powrócił do domu, a żona przedstawiła mu jego syna. Jednak pomimo szczerości wypisanej w ich twarzach mężczyźnie ciężko było w to uwierzyć - chłopiec nie był do niego podobny ani z wyglądu, ani z zachowania. Tak wiele zmieniło się podczas jego nieobecności...
Wyobraźmy sobie, że tak samo Budda powraca dzisiaj - co powiedziałby o naszym silnym oddaniu wyrażanym przez obracanie młynków modlitewnych, okrążanie stupy, recytację tekstów, powtarzanie mantr czy wykonywanie rytuałów? Czy wywarłoby to na nim dobre wrażenie, czy też raczej uśmiechnąłby się ze współczującą dezaprobatą? Czy byłby jak ten mężczyzna z powyższej historyjki i nie rozpoznałby w buddyzmie tybetańskim swych nauk?
Religia definiowana jest jako "zbiór wierzeń, wartości i praktyk opartych na naukach przywódcy duchowego" (The American Heritage Dictionary). Tak więc, oceniając buddyzm tybetański, należy patrzeć nie tylko na nauki Buddy, lecz również na wierzenia i praktyki jego zwolenników i naśladowców. Pokrótce nakreślę cztery problemy, które dręczą buddyzm tybetański w praktykowanej przez nas dziś postaci, i biorąc przykład z Buddy, dokonam skromnej próby zidentyfikowania natury problemu, jego przyczyny lub przyczyn, celu oraz prowadzącej do niego ścieżki.
Przesądy
Nie zamierzam twierdzić, iż przesądy są zjawiskiem występującym wyłącznie wśród Tybetańczyków, lecz obfitość takich wierzeń wśród nich oraz wpływ, jaki mają one na ich życie, z pewnością dodają wiarygodności powiedzeniu "przesąd jest dzieckiem niewiedzy i matką kłopotów".
Zgodnie z definicją przesądy są wierzeniami, praktykami lub rytuałami wykonywanymi z nieznajomości praw natury lub z wiary w magię bądź przypadek. Według osób przesądnych gwizdanie w nocy przywołuje demony i inne złe duchy; na używane ubrania należy lekko napluć przed użyciem ich przez nowego właściciela; kurzajek można pozbyć się przez udawane zmiecenie jej szczotką piętnastego dnia miesiąca księżycowego; odgłos grzmotu nadal uważany jest za ryk smoka; rozpoczęcie podróży w sobotę wróży niepowodzenie... i tak dalej. Jest jeszcze cała mnogość interpretacji snów.
Zamiast odrzucić te przesądy, jak z pewnością zrobiłby to Budda, osoba praktykująca buddyzm tybetański (nawet jeśli jest mistrzem empiryczej dialektyki) często nie tylko potwierdzi wagę tych irracjonalnych wierzeń lub zwyczajów ludowych, ale w wielu przypadkach uzasadni je przy użyciu buddyzmu i zaleci odpowiednie przeciwdziałania. Wiara w przesądy jest wynikiem niewiedzy lub strachu przed nieznanym. Co ciekawe, w niektórych przypadkach wielu Tybetańczyków podporządkowuje się dyktatowi przesądów, nie znając nawet ich znaczenia - lub tego, jakie "zgubne skutki" mogą ich spotkać, jeśli się do nich nie zastosują.
Oczywiście lekarstwem na dany przesąd nie jest wiara w inny, jak to się często zdarzało wśród naszych "twórczych" przodków (radzili oni na przykład, aby w przypadku, gdy podróż ma nastąpić niepomyślnego dnia, udać wyjazd dzień wcześniej, zabierając z domu i zostawiając u kogoś wszystkie bagaże na przechowanie, wrócić do domu i wyruszyć ponownie dzień później, w ten sposób rzekomo oszukując nieprzyjazne siły). Zachowanie takie tworzy jedynie zamknięty krąg (podobny do konieczności ponownego skłamania, by zatuszować wcześniejsze kłamstwo) i wciąga coraz głębiej w bezdenną otchłań przesądów.
Uważam, iż lekarstwem jest edukacja - wykształceni Tybetańczycy (włączając w to chodzące do szkoły dzieci) powinni cierpliwie rozmawiać ze swoimi rodzicami i dziadkami o alternatywnych i naukowych wyjaśnieniach zjawisk, które uważają oni za efekt działania sił nadprzyrodzonych; lokalne organizacje tybetańskie powinny udostępniać informacje lub przeprowadzać sesje edukacyjne, podczas których mogłyby się odbywać otwarte dyskusje na temat bezsensowności polegania na przesądach - tylko wówczas będziemy w stanie pozbyć się naszych wielowiekowych ograniczeń.
Rytuały
Nauki Buddy były prawdziwą rewoltą, lub używając delikatniejszego sformułowania, oznaczały odejście od bramińskiego rytualizmu. Rytualizm, który stał się znakiem rozpoznawczym tybetańskiego buddyzmu, jest spuścizną pierwotnej religii Tybetu, Bon, która panowała na tym terenie przed pojawieniem się nauk Buddy. Wielu Tybetańczyków nie zdaje sobie sprawy, iż w materię ich zwyczajów i myśli wplecione są elementy religii Bon. Przy każdym ważnym wydarzeniu przestrzega się czterech kroków: wyroczni, astrologii, rytuału i działania.
Rozmaite rytuały, takie jak wieszanie flag modlitewnych, ofiary, "podniebne pogrzeby", przywoływanie dusz, wróżby oraz rytualne wykorzystywanie ludzkich szczątków takich jak czaski czy kości udowe są w oczywisty sposób niebuddyjskie, lecz pochodzą z praktyk Bon. Takie pre-buddyjskie, szamanistyczne rytuały przetrwały, ponieważ koncentrują się na pragmatycznych korzyściach doczesnych, a nie na ostatecznym wyzwoleniu czy pożytku innych, tak jak to czyni buddyzm. Gdy buddyzm został przeniesiony do Tybetu, (tantryczni) buddyści pod przewodnictwem Padmasambawy zaadaptowali niektóre wierzenia i rytuały Bon, takie jak poleganie na wyroczni, astrologia i panteizm (wielu mitom Bon nadano buddyjską interpretację), i ogłosili wiele bóstw Bon pomniejszymi bóstwami buddyzmu.
Zamiast odzwyczajać ludzi od wierzeń i praktyk Bon, włączono je do buddyzmu i na przestrzeni lat, poprzez kulturowy bezwład, samozadowolenie oraz ignorowanie oryginalnych nauk Buddy, zachowały one swój staus quo.
Większości Tybetańczyków, którzy są wciąż dość mocno przywiązani do tych rytuałów, radziłbym, by traktowali je jako środki drugorzędne, na przykład by nie uznawali chorób za oznakę gniewu nagów lub innych duchów, lecz by skorzystali ze współczesnej diagnozy medycznej i leczenia, a do rytuałów odwoływali się jedynie wtedy, gdy zawiodą wszystkie inne środki. Wykształceni Tybetańczycy są dzisiaj sceptyczni co do logiki i skuteczności rytuałów (sceptycyzm jest jednak wciąż postrzegany przez pobożnych Tybetańczyków jako błędne nastawienie) i nie boją się do tego przyznać.
Część młodych Tybetańczyków znajduje się na rozdrożu, nie wiedząc, czy nazwać się buddystami, czy też zostać agnostykami. Ja również czuję, że łódź buddyzmu tybetańskiego jest przeciążona rytuałami (i przesądami) i że ten niepożądany ładunek powinien znaleźć się za burtą. Uważam, że ważne jest studiowanie esencji buddyzmu, tego, czego naprawdę nauczał historyczny Budda - wówczas zaczniemy w znacznie większym stopniu doceniać buddyzm i zrozumiemy, dlaczego nie możemy pozwolić, by rytuały zastąpiły myślenie.
Trzecie lub ostatnie schronienie
Społeczność klasztorna (Sangha) jest trzecim schronieniem, po Buddzie i Dharmie. W kanonie buddyjskim, Tripitace, członkowie Sanghi opisywani są jako "godni podarunków, gościności, ofiar i wyrazów szacunku, są oni również niedoścignionym w całym świecie źródłem zasługi", co w zasadzie oznacza, że jako pozytywne wzorce w zakresie praktykowania Dharmy mnisi powinni być wcieleniem buddyjskich cnót. Zgadzam się, że jest wielu dobrych mnichów, którzy żyją w zgodzie ze swoimi mnisimi ślubowaniami. Trudno jednak pominąć milczeniem zachowanie innych, którzy postępują tak, jakby z momentem wyświęcenia na nowicjuszy wcale nie wyrzekli się świeckiego życia.
Jego Świątobliwość XIV Dalajlama przyznał, że nasze klasztory nie są w stanie utrzymywać buddyjskiej tradycji tak samo skutecznie jak hinduscy uczeni uniwersytetu w Nalandzie i wielokrotnie usilnie prosił społeczności klasztorne, by nie skupiały się na wybudowaniu jeszcze większego klasztoru czy zwiększaniu ilości swych mnichów lub mniszek, lecz by raczej z oddaniem studiowali i praktykowali Dharmę. Wśród mnichów występuje również trend, by zwracać ślubowania po osiągnięciu dorosłego wieku. Są oni niesprawiedliwie poddawani społecznej stygmatyzacji i określani pejoratywnym mianem draloga. Uważam, że nie powinno się w stosunku do nich używać tego negatywnego określenia, lecz raczej miana drasusa (byłego mnicha). Odejście z klasztoru nie jest bowiem wyłącznie ich winą.
Choć wiele się zmieniło od lat pięćdziesiątych, gdy niemal każda rodzina wysyłała dziecko, by zostało mnichem lub mniszką, wiele rodzin wciąż "oddaje swe potomstwo dla Dharmy" w przekonaniu, iż jest to finansowo pragmatyczne i że w ten sposób robi się przysługę dziecku, albo że posiadanie członka rodziny w klasztorze zrównoważy wszelką zgromadzoną przez resztę rodziny negatywną karmę. Źródło problemu wydaje się leżeć w tym, iż większość mnichów i mniszek oddawanych jest przez rodziców do klasztorów jako małe dzieci, a nie wstępują one do nich z własnej woli.
Jestem pewien, że Budda chciałby, aby członkami Sanghi lub wspólnoty klasztornej zostawali jedynie ci, którzy dysponują odpowiednim poziomem motywacji i są zdolni do porzucenia życia świeckiego. Również my nie powinniśmy zbytnio polegać na członkach społeczności klasztornej jako na pośrednikach przywołujących łaskę Buddy i innych bóstw, lecz pamiętać, co Budda powiedział przed swoją śmiercią: "powinniście sami wykonać swoją pracę, ponieważ ja mogę wam jedynie wskazać drogę". Pamiętajmy również słowa Buddy skierowane do Kisagotami, która przyszła do Buddy, oczekując cudu po śmierci pierworodnego syna. Zrozumiałe jest, iż my sami musimy zbierać to, co zasialiśmy i sami musimy (jeśli to możliwe) naprawić własne szkodliwe działania, nikt inny nie może zrobić tego w naszym imieniu. Zgodnie ze słowami Buddy powinniśmy być światłem sami dla siebie.
Dziedzice
Wielu tulku (reinkarnowanych lamów) jest w stanie zrobić coś, czego Siddharta Gautama (historyczny Budda) nie potrafił dokonać - pogodzić własne, luksusowe życie z uderzającym ubóstwem i cierpieniem na zewnątrz ich pałaców. Rzeczywiście, wielu z nich woli odizolować się w swoich komfortowych kokonach. Młody tulku dziedziczy majątek (labrang) składający się z posiadłości, służących i kosztowności. Może te zasoby roztrwonić lub użyć swej charyzmatycznej aury religijnej, by zbudować osobisty majestat i zgromadzić jeszcze więcej światowej władzy.
Wielu Tybetańczyków postrzega tulku jako przedsiębiorczych sprzedawców tybetańskiego buddyzmu, podobnych do kogoś, kto przekonuje, iż diament, który trzymasz w ręku, jest tylko kawałkiem szkła i sprawia, iż się go pozbywasz, a gdy tylko odwrócisz się, by odejść, podnosi go z ziemi, oczyszcza i chowa do własnej kieszeni. Jednak materialne bogactwo tulku jest niczym w porównaniu z władzą, jaką posiadają poprzez miłość i oddanie swych wyznawców. Gdy się nad tym zastanowić, tulku są naszymi idolami - obsypujemy ich pieniędzmi, prezentami i bezwarunkową miłością oraz podziwem. Mam tu na myśli, iż nawet jeżeli tulku postępuje niezgodnie z Dharmą, dla zwykłych Tybetańczyków wciąż pozostaje tulku, a jego dziwaczne zachowanie może jedynie skłonić jego wyznawców do wymyślania przeróżnych mistycznych uzasadnień chroniących ich niewzruszone uwielbienie.
Najpopularniejszym w tybetańskiej społeczności wyjaśnieniem będzie tu oczywiście lamai zepa yindro. W skrócie mówiąc, tulku będzie zawsze dany przywilej wątpliwości. Kapryśni tulku są jak rozpuszczone bachory, które wiedząc, iż mają bezwarunkową miłość swoich kochających rodziców, będą ją bez wahania wykorzystywać. Stąd też słuszne jest zatroskanie Dalajlamy zwiększaniem ilości tulku i napominanie Tybetańczyków, by "przed zaakceptowaniem kogoś jako guru dokonywali drobiazgowego sprawdzenia, a nawet wtedy podążali za nauczycielem w granicach wytyczonych przez zdrowy rozsądek".
Nasza ślepa wiara w tulku musi zostać zastąpiona umiejętnością rozróżniania, o którą prosił Dalajlama. W ten sposób możemy wysłać sygnał, że my, jako Tybetańczycy, nie będziemy popierać dekadenckiego lub niewłaściwego zachowania tulku i że oczekujemy, iż będą oni sztandarowymi przykładami buddyjskich cnót oraz że będą się odpowiednio do tej roli zachowywać. Co więcej, ponieważ proces wyboru tulku obfituje w możliwości pozyskania osobistych korzyści i jest przyczyną wielu konfliktów, skandali i intryg politycznych (co od dawna niejednokrotnie wykorzystywali Chińczycy), być może powinniśmy skończyć z aktywnymi poszukiwaniami reinkarnacji poprzez wysyłanie grup poszukiwawczych i tym podobnymi działaniami (chyba że zmarły lama był wystarczająco przewidujący, by zostawić jednoznaczne wskazówki na temat miejsca swoich przyszłych narodzin). Jeżeli bowiem są oni prawdziwymi tulku, przezwyciężą wszystkie przeszkody na swojej drodze i poprzez swe niezaprzeczalne zasługi osiągną swoją prawdziwą, lub nawet wyższą, funkcję. Jak mówi tybetańskie przysłowie - nawet zakopane w ziemi złoto będzie świecić na niebie.
A może wprowadzić w klasztorach zasady merytokracji, podobnie jak podczas wyboru kandydata na Ganden Tripę (formalnego zwierzchnika szkoły Gelug). Mówi się przecież: "Skoro w dziecku jest mądrość, tron Ganden Tripy nie jest niczyją własnością", podkreślając, iż każdy wystarczająco inteligentny mnich może stać się następnym Ganden Tripą? Ponownie zgodzę się tu z wieloma z was, że jest wielu tulku i lamów, którzy są świadomi faktu, iż wraz z pozycją pojawia się odpowiedzialność za Sanghę oraz społeczeństwo, i którzy żyją zgodnie z oczekiwanymi od nich cnotami. Ci tulku poprzez swoją niesplamioną reputację, utrzymywanie ślubowań oraz działalność filantropijną stali się jedynie jeszcze bardziej drodzy swoim uczniom i zdolni do przyciągania do siebie co bardziej krytycznych buddystów.
Wydaje mi się, że ze względu na naszą mentalność my, Tybetańczycy na uchodźstwie, do pewnego stopnia żyjemy wciąż pod rządami teokracji (formy rządów, w której religia i władza przeplatają się ze sobą) lub duchowieństwa, nawet po zagwarantowaniu nam demokracji przez Jego Świątobliwość XIV Dalajlamę. Jeżeli sami nie dokonamy mentalnej emancypacji, w sytuacji wyboru zawsze wybierzemy jakiegoś tulku lub rinpocze (zamiast tak samo lub nawet lepiej wykształconego świeckiego kandydata), by nami kierował, co może być przyczyną dalszego utrwalania frakcyjnego, sekciarskiego i prowincjonalnego charakteru tybetańskiej religii i polityki.
Samo ogłoszenie rozdzielności religii od polityki nie wystarczy (na papierze zostało to już zresztą zrobione) - Tybetańczycy muszą zrzucić odwieczne mentalne kajdany, ślepą wiarę i stronniczość i zacząć podejmować decyzje oparte na obiektywizmie i rozumie, tak jak życzyłby sobie tego sam Budda.
Podsumowanie
Pozwólcie mi zostawić was z następującymi słowami Jego Świątobliwości XIV Dalajlamy (z wystąpienia w San Francisco w listopadzie 2005 r.): "Aby stać się buddystą XXI wieku, należy nie tylko praktykować fizyczne i słowne aspekty Dharmy, takie jak powtarzanie mantr czy robienie pokłonów, lecz aktywnie zastanawiać się, co oznacza bycie buddystą we współczesnym świecie. Ważniejszy, choć również bardziej trudny, jest wysiłek zmierzający do przemiany umysłu."
Tłumaczył Kuba Szubert. |